czwartek, 4 lutego 2010

Lustereczko, powiedz przecie...

Lubię dobrze zjeść. Wygląd mój kiedyś temu przeczył, i ówczesny mój lekarz wpadał w przerażenie, kiedy mówiłem, że ważę 54 kg (przy wzroście 178 cm). Niestety, to już przeszłość.

A zastanawiać się zacząłem nad jedzeniem w czasie zajęć z dominikańskimi nowicjuszami. Z moich wieloletnich już doświadczeń z drogimi młodymi dominikanami (jak się do nich kiedyś zwracał zaproszony przeze mnie dr Jerzy Mańkowski) wynika, że są wiecznie głodni. (A przecież nie są hobbitami, do żywienia których – jak wiadomo – potrzeba dużej ilości paszy.) Ciasto znika w ciągu kilku minut, ciastka trochę dłużej. Pamiętam, z jakim zapałem bracia zabierali ciasta po biesiadzie na Piwnej, po Akatyście w 2004 roku. Nie piszę tego z dezaprobatą, wręcz przeciwnie, z dużą sympatią, i to w pierwotnym znaczeniu tego greckiego słowa.

Bogu dzięki, rzadko było mi dane spożywać (czyli, w języku świeckim, jeść) śniadania w dominikańskich refektarzach, ale pozostało po nich wspomnienie mikroskopijnych wręcz ilości pożywienia, w stosunku do znacznej liczby braci. Z obiadami bywało lepiej, pod warunkiem, że był to piątek. Z dominikańską kolacją kojarzy mi się tylko kasza gryczana, która, jak kiedyś słyszałem w telewizji, była słynną ambrozją olimpijskich bogów. (Biedni, że też im się nie znudziła nieśmiertelność!) Moje doświadczenia refektarzowe są zatem dosyć skromne i mało reprezentatywne, niemniej jednak, wrażenie niedożywienia braci pozostaje. A za tydzień Tłusty Czwartek...

[Tu następuje przerwa, związana z udziałem w proteście przeciw usunięciu katedry paleografii w King’s College. Dużo szumu się zrobiło, i e-maile krążą wciąż i krążą, podpisy są zbierane pod petycją – już prawie dwa tysiące.]

Wracając do naszych baranków: popatrzyłem w lustro, i przyjrzałem się badawczo własnej twarzy. Nie dlatego, że zaczyna być na niej widoczne to, iż lubię dobrze zjeść. Nie, dlatego, że bracia wciąż się skarżą, iż pan się z nami nie śmieje, pan się złości, że my się śmiejemy, i mamy wyrzuty sumienia. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć wobec Boga i Jego aniołów, że ani razu nie złościłem się na braci z nowicjatu, których uczę. Uczenie ich jest jedną z niewielu radości, jakich doświadczam w tym życiu, i jestem za to wdzięczny naszemu Panu. A że się nie śmieję... No cóż, nie jestem Kasią Pakosińską, i nie umiem się tak pięknie śmiać, za to zdarzyło mi się kilka razy niemal zachłysnąć herbatą w czasie jakiegoś szczególnie wesołego momentu zajęć z nowicjuszami. Poza tym, może chociaż moje oczy się śmieją? Albo jest to radość franciszkańska, o której mówił mi kiedyś pewien brat mniejszy – że jest w środku, i nie widać jej na zewnątrz. W każdym razie, zapewniam uroczyście, że jestem – na swój sposób – wesoły w czasie zajęć w nowicjacie. Iż tego nie widać, wina mojej fizjonomii, pewnie operacja plastyczna by pomogła, ale mnie nie stać, musi zatem zostać tak, jak jest. Drodzy bracia (którzy raczej tych słów nie przeczytacie, chyba że ktoś wam je wydrukuje), wierzcie mi: pan się z wami cieszy, i nie złości z powodu waszego cieszenia się! Chociaż gołem okiem tego nie widać, w odróżnieniu od końcówek z dzisiejszego ćwiczenia z puzzlami.

I co im zawieźć na Tłusty Czwartek? Pączki pewnie będą w klasztorze (jeden na trzy osoby?), więc trzeba pomyśleć o czymś innym.

PS Co do tytułu tego wpisu: macocha Królewny Śnieżki to jedna z moich ulubionych postaci literackich. Śmieć się z pewnością potrafiła... I to głośno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz