niedziela, 31 października 2010

Feminizm świąteczny

Niektórzy uważają, że Kościół nie jest zbyt przyjazny kobietom. Trudno się dziwić: chociaż wiele jest wzniosłych haseł o godności, posłannictwie i roli kobiety, to po cichu tylko (przynajmniej na Zachodzie) nazywa się Marię Magdalenę isapostolos, równą Apostołom, a są i tacy, którzy chętnie odebraliby karmelitańskim Teresom i dominikańskiej Katarzynie tytuł doktora Kościoła. Wszak to tylko kobiety, gdzie im do Apostołów i czcigodnych teologów...

Warto jednak zauważyć – a wydaje się to tak oczywiste, że często nie zwracamy na to uwagi – że ilekroć wymieniani są święci Pańscy – chociażby w litanii do Wszystkich Świętych czy mszalnych modlitwach – zawsze jako pierwsza wzywana jest kobieta, która jest pierwszą wśród zbawionych: a na imię Jej Maryja. Jak pisał w jednym z hymnów św. Piotr Damiani: cuncta sanctorum merita / transcendit una femina.

sobota, 30 października 2010

Przygoda

Uważna lektura często pokazuje, że książki, uznawane za dziecięce, dla dzieci przeznaczone, lekkie i niepoważne, są tak naprawdę przeznaczone dla dorosłych i przekazują prawdy, na które dorośli często przestali już zwracać uwagę.

W jednej z takich książek – a w swej scenicznej wersji wywarła ona wielkie wrażenie na JRR Tolkienie1 – główny bohater mówi z radością: Umrzeć – to będzie niesamowicie wielka przygoda!

Warto tak czasami pomyśleć o śmierci: wielka przygoda – nie może być inna, w końcu to przygoda z samym Bogiem, którego wreszcie zobaczymy! Największa przygoda naszego życia.

PS Wspomniana książka od dawna kojarzy mi się z jednym z przepisów Małgorzaty Musierowiczowej. Pozwolę sobie go przytoczyć, może się komuś przyda na świąteczny dzień: 4 jajka ubić (najlepiej mikserem) ze szklanką cukru, dodać kostkę miękkiego masła lub margaryny. (Ja dodaję do jajek jeszcze szczyptę soli, ciasto ma potem ładniejszy kolor.) Dalej, dosypać 2 czubate szklanki mąki krupczatki (czasami trzeba trochę więcej, zależy od jajek i od samej mąki), ½ paczki proszku do pieczenia, filiżankę kwaśnej śmietany i cukier waniliowy. Wlewamy do tortownicy, wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą. Pieczemy w temperaturze ok. 180 stopni. Tu jest problem: Małgorzata podaje pół godziny, z moich doświadczeń wynika, że to za mało. Trzeba ciasto sprawdzać patyczkiem – zwykle z wierzchu szybko się rumieni, a w środku zostaje płynne, wtedy trzeba przykryć folią aluminiową. Po prostu, trzeba go pilnować – u mnie zwykle pieczenie zajmuje ok. godziny. Po wystygnięciu smarujemy ciasto roztopioną czekoladą, albo polewą czekoladową, a dobrze też użyć zielonego lukru (nigdy tego nie zrobiłem, z braku szpinaku; a może po prostu z miłości do czekolady...).
_______
1Ci, którzy lubią Tolkiena, wiedzą, jaka to książka. Inni mogą nad tym pomyśleć, dobrze im to zrobi.

czwartek, 28 października 2010

Z pamiętnika filologa, czyli zupełnie nie o liturgii, aczkolwiek z nut(k)ą dominikańską

Królowa Dydona, jak wiadomo, kiepsko skończyła. Zakochała się w Eneaszu, który jednak, na rozkaz bogów, musiał ją opuścić. Biedna kobieta popełniła samobójstwo, ale zdążyła jeszcze przedtem trochę się nagadać na pogrzebowym stosie, i przekląć Eneasza.

Okazało się, że imię tej biedaczki wywołuje salwy śmiechu wśród nowicjuszy. Jakież skojarzenia może wywoływać? Nie jestem pewien. A skojarzenia moich uczniów bywają różne. Pamiętam np. zajęcia, na których padło imię Dydyma Ślepego,  jednego z nauczycieli św. Hieronima. Jakaś dzieweczka, najwyraźniej mająca kłopoty ze słuchem, zapytała nagle zdumiona: Co on robił z tym Ślepym?

Jednemu z kolei z moich nauczycieli, wspominanemu tu już panu Mańkowskiemu, przytrafiło się kiedyś, w czasie zajęć ze studentami polonistyki UW, iż, kiedy mówił o twórczości Ajschylosa i podał tytuł jednej z jego tragedii – Prometeusz skowany – usłyszał z sali pytanie: Skąd? Niewątpliwie, miał przyzwoitszych studentów.

I jeszcze dodatek, dotyczący tłumaczenia. Pojawiło się na zajęciach zdanie: Flamma secreta animam eius penetrat, opis zakochania się, przynajmniej od czasów Safony obecny w literaturze europejskiej. Jak to przetłumaczyć współcześnie? Jeden z nowicjuszy stwierdził: To takie nasze 'motyle w brzuchu'!

środa, 27 października 2010

Realia

W Ewangelii czytamy często o celnikach: Jezus spotyka się z nimi, mówi do nich i o nich. W minioną niedzielę słuchaliśmy przypowieści o faryzeuszu i celniku (Łk 18:9-14).

Jeśli zapytać dzisiejszego człowieka o celnika, odpowie najpewniej, że to urzędnik, który pobiera opłaty celne na granicy. Celnicy, o których czytamy w Ewangelii, zajmowali się czym innym: telones, tak określa się taką osobę po grecku, zbierał podatki; pracował dla rzymskiego okupanta (jeśli można tak nazwać pozycję Rzymian w ówczesnej Palestynie). Lepiej zatem byłoby przetłumaczyć – poborca podatkowy. Może nawet lepiej dałoby się zrozumieć niechęć, jaką tacy urzędnicy budzili. (Aczkolwiek mam wrażenie, że zbieraniem podatków zajmują się teraz raczej kobiety - w urzędach podatkowych na ogół spotyka się mniej lub bardziej [nie]życzliwe panie. Czy pojawiałyby się one w przypowieściach, gdyby Jezus głosił je dzisiaj?)

Faryzeusz w świątyni chwali się, iż pości dwa razy w tygodniu. Z wczesnochrześcijańskiego pisma, Didache, wiemy, że post faryzeusze zachowywali w poniedziałki i czwartki – chrześcijanie wezwani są przez autora Didache do postu w środy i piątki.

Można powiedzieć, że współczesne realia różnią się od opisanych w Ewangelii: kim innym jest teraz celnik, w inne dni, w odróżnieniu od faryzeuszy, zachowuje się post. Jedno się nie zmieniło: stała zdolność do ufania we własną sprawiedliwość i uważania się za lepszego od innych. Jezus mówi tę przypowieść do tych, którzy innych uważają – dosłownie – za nic (Łk 18:9).

Z 9. wieku pochodzi sekwencja, od pierwszych słów nazywana Stans a longe, przeznaczona na 10. niedzielę po Zielonych Świętach, która jest niejako miniaturową homilią do tej Ewangelii. Celnik nie chciał spoglądać na wzniosłe gwiazdy na niebie (alta sidera caeli), ale modlił się ze łzami, bijąc w piersi. Sekwencja kończy się słowami: Naśladując jego [celnika] święty przykład, mówmy do Boga: Łaskawy Boże, zmiłuj się nad nami, z łagodnością uwolnij nas od naszych win, i obdarz nas sprawiedliwością.

Myślę, że św. Paweł, jeśli ją znał, bardzo lubił tę przypowieść.

poniedziałek, 18 października 2010

ΟΥΡΑΝΙΔΑΙ ΚΑΤΑ ΠΥΛΩΝ ΑΙΔΟΥ

Bóg żywy jest Bogiem żywych (Łk 20:38), a Jego Kościoła nigdy nie zwycięży świat umarłych (Mt 16:18). Najwyraźniej tego doświadczam przy litanii do Wszystkich Świętych, najpotężniejszej, jak kiedyś pisałem*), ze wszystkich litanii. Stają za nami mocno wszyscy święci Boży, nasza prawdziwa rodzina, mający moc niezwyciężoną.

Dziś ta litania rozbrzmiewała na Placu św. Piotra, gdy Kościół ogłaszał nowych świętych. Jeśli ktoś uważa, że Kościół się rozpada, że już jego koniec blisko, że już jest tak źle, iż gorzej być nie może, powinien posłuchać tej litanii i zobaczyć ten czcigodny orszak naszych niezwyciężonych braci i sióstr, którzy nieustannie nas wspomagają.

Chcę napisać jeszcze o trzech rzeczach, związanych z dzisiejszą liturgią papieską.

(i) Tempo. Msza papieska odprawia się bez pośpiechu, wystarczy spojrzeć na sposób, w jaki się poruszają posługujący przy ołtarzu czy niosący relikwie nowych świętych. Nie ma żadnego przyśpieszenia, nikt nigdzie nie biegnie, nikt się nie kołysze na obie strony, wszyscy idą równym, dostojnym krokiem. Pisałem już kiedyś, jak ważny jest sposób poruszania się przy ołtarzu, i jak mało kto o to dba w polskich kościołach.

(ii) Ewangelia. Śpiewana po łacinie i po grecku – to zawsze szczególne przeżycie. Nie wiem, czy ktoś zauważył, że w do papieża przy takich okazjach niosą zawsze Ewangeliarz grecki, a nie łaciński. Ot, taka mała (rzymska) ciekawostka.

(iii) Formuła kanonizacji. Zaczyna się od wezwania Sanctae et Individuae Trinitatis, a papież wygłasza ją na mocy władzy (auctoritate) samego Chrystusa Pana, świętych Apostołów Piotra i Pawła, oraz własnej – jako następca Piotra i namiestnik Chrystusa – ale mówi też o swoich braciach w biskupstwie. W jakiś sposób wyraża się tu natura Kościoła, owo połączenie następcy Piotra z następcami Apostołów, które wyjaśnia konstytucja Lumen Gentium (22), przy której opracowaniu, nota bene, brał udział m.in. Joseph Ratzinger.
__________________
*)W końcu każdy zaczyna się powtarzać...

niedziela, 17 października 2010

Kto dogoni króliczka?

Zachęca się autorów blogów do pisania o swoich lekturach. Jak już pisałem, mam zawsze trudności ze spełnieniem tej prośby. Jeśli wziąć pod uwagę gusta i predylekcje większości czytelników blogów (na liturgia.pl, gdzie ten wpis pojawił się po raz pierwszy), wypada, lub wręcz należy, czytać, a potem opisywać, pozycje tylko arcykatolickie, lub arcypolskie, a najlepiej połączenie jednych i drugich.

Nie powinienem zatem wspominać, iż czytam dramatopisarza, który, jak chcą niektórzy, przyczynił się do samobójstwa kilku osób. Pisać o szkockim poecie, antropologu i wydawcy Homera, który w krzywym zwierciadle przedstawił współczesną sobie – a niezmienioną aż do dzisiaj – cywilizację, krytykując przy okazji polityczne działania  misjonarzy  - też nie wypada. Mógłbym napisać o książkach Joachima Badeniego OP, które dostałem w prezencie od poprzedniego nowicjatu, ale Badeniego nie trawię. Dyskusje z Balthasarem? Nie ten okres liturgiczny.

Aby jednak coś napisać, i nie wyjść na osobę, która w ogóle nie czyta katolickich książek, wydobyłem spod stosu płyt, książek i pudełek z lekami wiersze Francisa Thompsona. Nie czytałem ich od dawna, ale coś jeszcze pamiętam, i napisać o nich mogę.

Thompson był zdecydowanie katolickim*) poetą, do wydania jego wierszy, które mam, przedmowę napisał sam G.K. Chesterton. Tomik ma tytuł zaczerpnięty z najbardziej chyba znanego wiersza Thompsona: The Hound of Heaven, Niebiański Ogar. Owym Ogarem jest zaś – sam Wszechmogący. Poeta ucieka przed Panem, pragnie się ukryć, jak wieki temu robił to Psalmista (cf. Ps 139), słysząc za sobą biegnącego dostojnie i bez pośpiechu Ogara: (...) with unhurrying chase, / And unperturbed pace, / Deliberate speed, majestic instancy, / Came on the following Feet (...). Szuka schronienia w całym stworzeniu, ale go nie znajduje, gdyż wszystko zdradza tego, kto zdradza Pana, wszystko ucieka przed tym, który ucieka przed Panem, nic nie może go zadowolić...

Ostatecznie, jak można się domyślać, polowanie się kończy, i poeta poznaje miłość Tego, który go ścigał. Podoba mi się ten wiersz nie tylko dlatego, że mam psa i generalnie kocham psy, ale i dlatego, że ów niebiański Ogar kojarzy mi się z innymi, tajemniczymi psami, które od wieków przypominały o istnieniu Innego Świata, który nie wszyscy chcą dostrzec. Francis Thompson w innym wierszu, The Kingdom of God, pisze o dostrzeganiu go wokół siebie: można wtedy zobaczyć Chrystusa chodzącego po wodach Tamizy i drabinę Jakubową nad Charing Cross.

Ten pościg Boga skojarzył mi się ze sztuką Margaret Edson, którą widziałem w filmowej adaptacji z doskonałą rolą Emmy Thompson (zbieżność nazwisk przypadkowa... jak sądzę). Tytuł sztuki jest właściwie nieprzetłumaczalny: Wit, nawiązuje do poezji metafizycznej 17. wieku, a głównie do wierszy Johna Donne’a. (Czy godzi się wymienić jego nazwisko? Wszak to anglikanin, który głosił kazania u św. Pawła, a i masę erotyków w życiu napisał...)

Bohaterka sztuki, Vivian Bearing, jest profesorem literatury angielskiej, specjalistką właśnie od poezji Donne’a. Dowiaduje się, że jest chora na raka, poddają ją eksperymentalnej, wyniszczającej terapii. W szpitalu stopniowo doświadcza ‘odczłowieczenia’ ze strony lekarzy (z których jeden nawet okazuje się być jej dawnym studentem). Vivian opowiada, w retrospekcji, o swoim życiu, spogląda na nie ‘filologicznie’, przez pryzmat poezji Donne’a.

Jedna scena szczególnie zapadła mi w pamięć: Vivian odwiedza jej dawna profesor, Evelyn Ashford, która czyta jej fragmenty książeczki dla dzieci o uciekającym króliku, The Runaway Bunny. Króliczek postanawia uciec, a jego matka mówi: Jeśli uciekniesz, ja pobiegnę za tobą. Dr Ashford, siedząc na łóżku obok umierającej Vivian, zauważa, że ta prosta książka zawiera w sobie to, o czym próbowali pisać poeci metafizyczni: o duszy, za którą podąża Bóg, która nie zdoła przed Bogiem nigdy uciec – On zawsze ją znajdzie.

Tyle o moich lekturach, a właściwie wspomnieniach lektur i oglądanych filmów.
___________________________
*)Aczkolwiek nie wiem, czy aby na pewno powinienem o nim pisać – był uzależniony od opium, a to może wywołać zgorszenie wszystkich nepioi.

czwartek, 14 października 2010

Socer w nowicjacie

Przypuszczam, że mało kto ze współczesnych ludzi uświadamia sobie, że słowa żyją, a w każdym razie, rzadko nad tym faktem się rozwodzi. Tymczasem one żyją: rodzą się, starzeją, umierają, niektóre dostępują reinkarnacji, inne nawet są w stanie się rozmnażać.

Zajęcia w nowicjacie są fascynujące, między innymi, z tego powodu, że można braciom pokazać owo tajemnicze życie wyrazów. Zdumienie np. budzi wiadomość, że słowo ‘maciora’ odnosiło się kiedyś także do samic gatunku Homo sapiens, a polski ‘wilk’ i łaciński lupus pochodzą z tego samego rdzenia.

Dziś pojawiło się na zajęciach słowo socer. Dla mnie oczywiste, na pierwszy rzut oka, że spokrewnione jest z polskim świekrem. Tymczasem, jak się okazało, słowo ‘świekr’ jest nowicjuszom zupełnie nieznane! Nawet nie byli pewni, czy to słowo polskie, a łacińskie z angielskim się bardziej kojarzyło... Zdziwiłem się, bo pamiętam to słowo całkiem dobrze z czasów mojej, powiedzmy, młodości. Z jątrewką się już nie spotkałem, ale świek(ie)r i świekra – dobrze znane słowa! Kiedym w końcu wyjaśnił, kto to jest świek(ie)r, zaczęło się zastanawianie, czy to jest ktoś, kogo potencjalnie żaden dominikanin mieć nie będzie. Ot, taka mała, miła zagadka, można się pogłowić.

Ostatnio wszędzie wszyscy mówią o (tzw.) dopalaczach. Bracia w nowicjacie bardzo przeżywają problemy młodzieży, borykającej się z uzależnieniem od różnego rodzaju substancji, i w rezultacie zdanie Pueri in horto herbam succendunt zostało przetłumaczone, jak najbardziej na czasie: W ogrodzie chłopcy palą zioło.

To może ja więcej nie będę opowiadał o tym, czego uczymy się na łacinie. Jeszcze sobie ktoś coś pomyśli, źle skojarzy, ot, np. takie zwykłe wykrzyknienie hui, które dźwiękowo tylko (zakładając, że ktoś nie rozróżnia w wymowie ‘h’ od ‘ch’) podobne jest do polskiego słowa, często widzianego na murach wielu miast. A lupa niekoniecznie musi znaczyć coś brzydkiego, podobnie jak polskie koleżanka.

PS Różnorodne mogą być uzależnienia. Np. do szkoły ze mną chodziła Ania K., która wąchała sól...

poniedziałek, 11 października 2010

Nie nadążam, nie rozumiem

Jestem już stary i tempo współczesnego świata nie dla mnie, pewnych rzeczy po prostu już nie rozumiem. Oczywiste np. wydawało mi się, że przy przechodzeniu na ‘ty’ pierwszy krok robi osoba starsza – w dzisiejszych czasach, jak się zdaje, zasada ta już nie obowiązuje.

Powszechne staje się zwracanie do nawet nieznanych lub oficjalnie wyżej stojących osób przez łączenie imienia z ‘pan’ lub ‘pani’. Tego nie lubię, ale toleruję: tak się rozpleniło, że trudno z tym walczyć. Miałem kiedyś studentkę, która mówiła do mnie ‘panie Marcinie’, lodowate spojrzenia z moje strony nie odnosiły skutku, w końcu – przymknąłem oko. Ale nie wyobrażam sobie, żebym ja do któregoś z moich wykładowców powiedział ‘pani Aniu’ czy ‘panie Jerzy’! Owszem, niektórzy z nich przeszli ze mną na ‘ty’, kiedy skończyłem studia, przy czym inicjatywa wyszła z ich strony. Do mnie, jako do studenta, zwracano się albo ‘panie Morawski’, albo ‘proszę pana... niech pan... czy może pan...’. Szczerze powiedziawszy, czułbym się głupio, gdyby ktoś z moich profesorów powiedział do mnie ‘panie Marcinie’. (A mieliśmy profesora, który do swoich ulubienic mówił ‘kotku’... ale to dosyć dziwny człowiek, jak kiedyś powiedziała pani Świderkówna: chyba lekko niezrównoważony.) Nigdy też nie używałem, i nie wymagano tego ode mnie, tytułów naukowych, w rozmowach z moimi wykładowcami. Ci ludzie znali swoją wartość, nie potrzebowali przypominania o niej przez powtarzanie tytułów... Owszem, w rozmowie o nich mówiło się np. ‘doktor Mańkowski’, ale – znowu – nie wyobrażam sobie powtarzania mu na zajęciach, przy każdym pytaniu, ‘panie doktorze’.

Wracając do ‘panie Marcinie’: naturalne mi się wydaje, że mówi tak do mnie ktoś, kto mnie dosyć długo zna, lub ze mną współpracuje. Taki zwrot wyraża jednak pewną zażyłość, i, moim zdaniem, nie powinien być nadużywany, bo trąci wtedy jakąś niemiłą poufałością. (W ogóle używanie czyjegoś imienia jest dla mnie szczególną sprawą; tu moje myślenie zatrzymało się kilka tysięcy lat temu.)

Zauważyłem natomiast, że w internecie modną formą jest używanie tylko inicjałów – pewnie tak szybciej, a czasu, jak wiadomo, nie ma, nie ma, nie ma... Dla mnie jest to – chamskie. Gdybym sam podpisywał się tylko inicjałami, moje imię i nazwisko byłyby nieznane – w porządku. Jeżeli jednak w blogu podane jest moje imię i nazwisko, które dodatkowo pojawia się przy każdym moim wpisie, naturalną rzeczą wydaje mi się zwracanie się do mnie przy jego użyciu.*) ‘Pan Morawski’, a jeśli już ktoś koniecznie chce, proszę bardzo, ‘pan Marcin’, przełknę jakoś. No, chyba że ktoś uważa mnie za komputerowy program, który można nazwać jakimś skrótem lub skrótowcem, albo ma specyficzny sposób postrzegania człowieka: miałem np. nauczyciela w liceum, który zwracał się do nas numerami (ja byłem trzynastką). Nie trzeba chyba nikomu przypominać, kto jeszcze w podobny sposób oznaczał ludzi...

Tu pojawia się inna jeszcze sprawa: podpisywanie się własnym nazwiskiem, zwłaszcza wtedy, kiedy się kogoś krytykuje (kiedyś już o tym pisałem). Użycie nicku, przezwiska, ksywki, jakiejś sentencji, etc., jako swojego podpisu, jest niewątpliwie wygodne, pozwala zachować anonimowość, a przede wszystkim – nie wymaga odwagi. Może dlatego jest takie popularne...

Pewnie to wszystko nudne i nie z tego świata, kogo dzisiaj obchodzą takie feudalne drobiazgi (jak mi kiedyś ktoś powiedział). Mnie obchodzą, i pewnie jeszcze kilka osób się znajdzie.
____________________
*)Aczkolwiek, użycie inicjału samego imienia jest dla mnie naturalne przy korespondencji – ale prywatnej! – z bliskimi mi osobami. Mogę napisać ‘droga M.’ czy ‘drogi C.’, podpisać się ‘M.’ Publicznie jednak nigdy bym tego nie zrobił.

sobota, 9 października 2010

Tempora mutantur, et vos mutamini in illis

Jesienne ekwinokcjum już dawno minęło, zauważone już chyba tylko przez wyznawców dawnych, pogańskich bóstw, chociaż i dla chrześcijańskiej liturgii nie było ono kiedyś całkiem obojętne.

Czy dla was, współczesnych ludzi, mają jeszcze jakieś znaczenie prastare symbole, zawarte w stronach świata, porach roku, ruchu gwiazd i Ziemi, tym podstawowym, pierwotnym rytmie świata? Czy ktoś jeszcze zwraca uwagę na pełnię księżyca, jak robili to w średniowieczu kapłani i mnisi, obliczający datę Wielkanocy? We wczesnośredniowiecznych mszałach można zaleźć tabele, tzw. computus, wersy dotyczące miesięcy i położenia Księżyca względem Ziemi, wszystko po to, aby bez zakłóceń mógł działać liturgiczny kalendarz – dodajmy, rzymski, w którym Wielkanoc powiązano z niedzielą. Benedykt XVI kiedyś wspomniał, w niedzielnej modlitwie Anioł Pański, o zimowym przesileniu i jego związkach z liturgią (i z samym Watykanem).

Czy ci, którzy walczą o pozycję kapłana przy ołtarzu – twarzą do ludu czy twarzą do ołtarza – myślą przy tym naprawdę o zwróceniu się ku Wschodowi? Czy chodzi raczej o spieranie się, że tak powiem, na powierzchni? Czy Wschód w ogóle ma jeszcze jakieś znaczenie dla chrześcijan? Czy ktoś modli się w domu, zwracając się ku stronie świata, z której przychodzą słoneczne promienie? Wiesza na wschodniej ścianie pokoju krzyż, ikony, religijne obrazy? A Północ? Czy ktoś w ogóle pamięta o czytaniu Ewangelii ku Północy?

Aquilonem et Austrum tu creasti, exitus Orientis et Occidentis delectabis, omnia enim  mundi elementa fecisti, et vices disposuisti temporum variari.

środa, 6 października 2010

Względy nieduszpasterskie

Zawsze mnie dziwiło, czemu bracia kaznodzieje, odmawiając rano godzinę czytań i jutrznię, używają tylko jednego hymnu dla obu tych godzin. (A może to już przeszłość, zmienili ten zwyczaj?)

To prawda, jest to dozwolone: Jeśli oficjum czytań odmawia się bezpośrednio przed inną godziną kanoniczną, wtedy można (potest) przed oficjum czytań użyć hymnu, odpowiadającego tej (następującej po nim) godzinie – tak czytamy w rubrykach.

Można – ale nie trzeba. Jakie za tym stoją względy? Duszpasterskie? Chyba nie, bo oficjum jest przede wszystkim dla zakonników, okazyjnie tylko uczestniczą w nim świeccy.

Tajemnicza kobieta, o której czytamy w dwunastym rozdziale Apokalipsy św. Jana, ucieka na pustynię, gdzie ma być żywiona przez czas, i czasy, i połowę czasu (Ap 12:14). Kobieta uosabia, jak zgadzają się egzegeci, cały Lud Boży obu Przymierzy, a więc i Kościół.

Można odnieść wrażenie, że obecnie żyjemy w owej połowie czasu. Taki pośpiech panuje wokół, na wszystko za mało czasu, ze wszystkim tak trudno zdążyć. Nawet w liturgii.

wtorek, 5 października 2010

Nowi mesjasze?

Chrystus Pan nazwał szczęśliwymi tych, którzy Go słuchali i na Niego patrzyli (cf. Mt 13:16; Łk 10:23). Obecnie coraz częściej pojawiają się, także w Kościele, tacy, którzy tak bardzo chcą Go naśladować, że aż (bardzo chętnie) zajmują miejsce naszego Pana.

Za nieszczęśliwych uważają tych, którzy ich nie słuchają. Jakże wspaniale byłoby i w Kościele, i na świecie, gdyby ich wszyscy słuchali!

Antikhristos po grecku znaczy, między innymi: ten, kto zajmuje miejsce Chrystusa.

poniedziałek, 4 października 2010

Tours i Asyż

Wspominanego dziś św. Franciszka z Asyżu i mojego czcigodnego patrona, św. Marcina z Tours, w liturgii coś łączy.

Otóż odejście św. Marcina opisał, w liście do swojej teściowej,  Sulpicjusz Sewer. W zakończeniu listu Sulpicjusz przedstawia triumfalne wejście świętego biskupa do nieba: Martinus hymnis caelestibus honoratur (...) pauper et modicus caelum dives ingreditur, Marcina sławią niebiańskie hymny, [gdy] ubogi i skromny wchodzi bogaty do nieba (Ep. ad Bassulam). Fragmenty tego opisu pojawiają się w czytaniu i w antyfonach 11 listopada.

O św. Franciszku z Asyżu podobnie śpiewa Kościół dzisiaj: Franciscus pauper et humilis caelum dives ingreditur, hymnis caelestibus honoratur (ant. do pieśni Zachariasza).

niedziela, 3 października 2010

W którą stronę?

Od jakiegoś czasu chciałem napisać o czytaniu Pisma, ale odkładałem to ad Kalendas Graecas. Trzy drobiazgi w końcu mnie skłoniły do napisania. Primo, Dominik przesłał mi nuntium breve: Gryź Słowo Boże konsekwentnie. Secundo, przeczytałem na liturgia.pl: Słowo Boże proklamowane w liturgii to nie jest coś, co mamy przede wszystkim w dyskursywny sposób „zrozumieć”, ale coś czym mamy dać się przesycić (mówienie o „stole Słowa” nie jest pustą metaforą). Tertio, wczorajsza kolekta, na dzień św. Teresy od Dzieciątka Jezus.

Człowiek podchodzi często do Słowa Bożego jak odkrywca, które chce zdobywać i podbijać, jak władca, który chce panować i decydować. Chce przeniknąć Słowo. Taką próbę można porównać do spuszczenia kropli wody na lniany obrus, z nadzieją, że ta kropla cały obrus zdoła sobą nasączyć i przeniknąć.

Tymczasem nasza lektura Słowa Bożego ma iść w drugą stronę: to ono ma nas przeniknąć. Mamy je gryźć, mamy się nim karmić, tak, ale właśnie po to, aby ono nas mogło napełnić i przeniknąć od środka, abyśmy się nim nasączyli, abyśmy się w nie przemieniali. Stół Słowa stoi obok stołu Eucharystii. Jutro, w 27. niedzielę zwykłą, Kościół będzie modlił się po Komunii, abyśmy przemienili się w to, co przyjmujemy (in id quod sumimus transeamus). [O, czwarty drobiazg nagle się pojawił, nawet nie myślałem, że to będzie jutrzejsza modlitwa, nawiązująca do myśli św. Augustyna.]

Słowo Boże ma działać – Słowo Boże to sam Chrystus, który jest Bogiem, a który w nas ma żyć i w nas działać. Nie łudźmy się, że zdołamy przeniknąć Słowo, którego głębokości może przeniknąć tylko Duch Święty (cf. 1 Kor 2:10), Duch, który może nam objawić znaczenie Słowa – On i tylko On, a nie my sami.

Jak się ma do tego kolekta ze wspomnienia św. Teresy? Otóż polski przekład reprezentuje takie właśnie ludzkie, zdobywczo-odkrywcze podejście: prosimy, abyśmy za wstawiennictwem św. Teresy (Bogu dzięki, że chociaż to zachowano) osiągnęli wieczną chwałę. My, my jesteśmy na pierwszym miejscu, my osiągniemy, my zdobędziemy. W łacińskim tekście jest zupełnie inaczej: użyta jest strona bierna, której źródeł można, jak sądzę, szukać w biblijnym passivum divinum: prosimy, aby wieczna chwała Boża nam została objawiona, za wstawiennictwem św. Teresy. To wielka różnica! Już nie my jesteśmy na pierwszym miejscu, ale Bóg. On może nam objawić swoją chwałę, my sami, mimo największych starań, mimo stawania na głowie, zaciskania zębów i napinania się do granic wytrzymałości, nie zobaczymy Jego chwały, nie osiągniemy jej. Tak samo jest z Pismem: Bóg może nam je objawić, objawić jego znaczenie, odsłonić, dać zrozumieć. Jeśli tylko pozwolimy, aby nas przeniknął, w swoim Słowie i w swoim Duchu. Inaczej będziemy tylko sobie schlebiać jak idioci, o których mówi psalmista Pański w 49. psalmie.

Pervade me, Deus, penetra cor meum, permane in visceribus meis. Albo, jeśli ktoś woli modlić się po polsku: usłysz głosy, napełń myśli człowiecze.

sobota, 2 października 2010

Z ust do ust

Pewna znajoma z zachwytem podkreśla, jak dobrze jest czytać Homera w oryginale: widzi się wtedy, jak niedoskonałe – a czasami niebezpieczne – są tłumaczenia. W końcu to jest różnica, czy mamy do czynienia po prostu z wieścią (tak w oryginale), czy z dobrą wieścią (tak w jednym z przekładów).

Podobne pułapki czyhają i przy lekturze Biblii. Weźmy chociażby takie greckie słowo jak stoma. Może ono oznaczać usta, kiedy mówimy o człowieku, paszczę, kiedy mówimy ogólnie o zwierzęciu, pysk, kiedy mówimy np. o psie, etc. I tak np. w Apokalipsie to samo greckie słowo odnosi się do Syna Człowieczego (1:16), Smoka (12:15), Bestii (13:2.5sq), a nawet ziemi (12:16).  Wszędzie w greckim tekście pojawia się stoma, aczkolwiek w polskim przekładzie (Biblii Tysiąclecia, tłumaczem jest zatem nieoceniony, doskonały filolog i biblista, śp. o. Augustyn Jankowski OSB) mamy zróżnicowanie na usta, paszczę, gardziel. Tak np. w rozdziale 13 o Bestii jest raz powiedziane, że miała paszczę (13:2), a nieco dalej mowa jest o jej ustach (13:5). W greckim tekście jest to jednak wciąż to samo słowo – stoma. Ciekawie wygląda werset trzynasty szesnastego rozdziału, gdzie ropuchy wychodzą z paszczy Smoka, paszczy Bestii, i z ust Fałszywego Proroka, który właściwie też jest Bestią, czyli powinien mieć paszczę (cf. 13:11). I znowu, w greckim tekście mamy trzy razy użyte słowo stoma.

Uważam, że o. Augustyn bardzo dobrze zrobił, tłumacząc to samo słowo różnie, w zależności od kontekstu, stosownie do języka polskiego. (Wszak dobre tłumaczenie to takie, po którym nie widać, z jakiego języka zostało zrobione.) Niemniej jednak, opieranie interpretacji na samym przekładzie może doprowadzić do błędnych przekonań. Pamiętam, jak kiedyś przeglądałem jakiś polski komentarz do Apokalipsy, z którego wynikało, że specjalnie tekst podkreśla, iż Smok i Bestia mają paszcze, co ma wyrażać ich nieludzki, dziki, demoniczny charakter, w odróżnieniu od innych postaci, pojawiających się w Apokalipsie. A co z Fałszywym Prorokiem, który też jest bestią? Czemu zatem ma usta? Tymczasem w tekście oryginalnym takiego podkreślenia nie ma, można nawet interpretację poprowadzić w drugą stronę: zarówno ci, którzy stoją po stronie Boga, jak i Jego przeciwnicy, mają stoma, różnie jednak, do różnych celów je wykorzystują.

Inną pułapką jest słowo doulos, nagminnie tłumaczone w Biblii Tysiąclecia jako sługa. Tymczasem doulos to przede wszystkim niewolnik; sługa to dopiero dalsze znaczenie tego słowa (sługa to raczej diakonos, huperetes). Święta Maryja mówi o sobie: jestem doule kuriou, niewolnicą Pana. To coś więcej niż służebnica, podkreśla Jej całkowitą zależność od Pana, całkowite oddanie, czy raczej: poddanie się Jego woli. Trzeba zatem bardzo uważnie sprawdzać słowo po słowie, by unikać pomyłek w rozumieniu Słowa.