wtorek, 30 listopada 2010

Cave ursum at five o’clock

Wspomniany tu już Hector Munro Chadwick opowiadał, że, kiedy w dzieciństwie uczył się łaciny (uczyła go początkowo starsza siostra), jego ojciec, pastor, mówił: Jeśli nie będziesz się uczył łaciny, przyjdzie niedźwiedź i cię zabierze! Chadwick wspomina, że zdarzało mu się wyglądać przez okno przy drzwiach wejściowych, czy przypadkiem nie idzie niedźwiedź...

Kiedy był już profesorem w Cambridge, studenci przychodzili do jego domu na ‘tutoring’. Kiedy przynoszono herbatę, Chadwick pytał studenta: Ile filiżanek wypijesz? Bo w tym imbryku mieści się osiem, a ja wypijam siedem.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Andreas ho apostolos, czyli braterstwo krzyża

Bardzo lubię św. Andrzeja, obok Tomasza jest mi najbliższy wśród Apostołów. Strzeże Europy od Wschodu, w Konstantynopolu, i od Zachodu, w Szkocji. Andrzej jest pierwszym z powołanych, przyprowadził do Jezusa swego brata, Szymona Piotra. Chyba tylko raz odzywa się w Ewangelii, przy rozmnożeniu chleba, kiedy mówi (jak pewien Andrzej zauważył – pesymistycznie): Jest tu chłopię, które ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, ale co to jest dla tak wielu? Potem jeszcze raz się pojawia, kiedy razem z Filipem (z którym chyba się przyjaźnił) idą do Jezusa jako „posłańcy” chcących Go zobaczyć Greków. Nota bene, i Andrzej, i Filip to greckie imiona.

Taka była prefacja na jego dzień w Sakramentarzu Gelazjańskim, z którego trafiła m.in. do mszału z Exeter (11. wiek):

Zaprawdę, godne to i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne, abyśmy zawsze i wszędzie Tobie składali dziękczynienie, Panie, Ojcze święty, wszechmogący, wieczny Boże, przez Chrystusa, naszego Pana. Ty sprawiłeś, że Twój Kościół trwa na fundamencie Apostołów. Do ich grona należy święty Andrzej, którego uroczystość dziś obchodzimy, nie przestając, o Panie, Ciebie sławić.


Captator olim piscium,
iam nunc piscator hominum,
tuis, Andrea, retibus
mundi nos rape fluctibus.


Taki hymn sławi go w Liturgii Godzin. Andrzej przedstawiony jest w nim jako brat Piotra, przy czym ważniejsze od więzów pokrewieństwa jest tu braterstwo w wierze i w męce za Chrystusa: braterstwo krzyża. Bardziej ich łączy krew przelana za Pana niż to, że mają tę samą matkę. Prawdziwa rodzina, ta najważniejsza, jest we wspólnocie wierzących.

Beda także napisał hymn o św. Andrzeju – popularny to był święty we wczesnym średniowieczu w Anglii. Jak się zdobędę na wydobycie spod stosu książek kartonu, w którym mam teksty Bedy, to spróbuję przetłumaczyć.

Pada śnieg. Na oknie mam już 41 cm. Jest minus sześć stopni. Super! Wreszcie jakaś sensowna pogoda! Nessa kocha śnieg, chociaż martwię się, że w taki głęboki się  zapada, to trochę zdrowotnie niedobrze (pęcherz etc.). A Phoebe siedzi na oknie i dziwi się, że nic nie widać.

O byciu filologiem (ii)

Tym razem cytat z Hectora Munro Chadwicka (1870-1947), który wielce się zasłużył dla rozwoju studiów nad anglosaksońskim, celtyckim i „wikingowym” średniowieczem w Cambridge. Tak pisał o studentach sekcji B w School of Medieval and Modern Languages Tripos – poprzedniczce obecnego Department of Anglo-Saxon, Norse and Celtic (podkreślenia moje):

The student may specialize in whatever direction he wishes, provided that he knows the languages, but he must at least have an opportunity of getting a comprehensive picture of the period he is studying and of conditions which are of course very different from those of modern civilization.

niedziela, 28 listopada 2010

Pora wstawać

Ponieważ są jakieś kłopoty z zamieszczeniem komentarzy na stronie biało-czarnej, podam tutaj komentarz do II czytania: Rz 13:11-14.

Św. Paweł mówi o powstaniu ze snu, przebudzeniu się, używając czasownika egeiro; pierwsze jego znaczenie to, istotnie – obudzić kogoś; w Nowym Testamencie ma on jednak szczególne znaczenie, bo używany jest też na określenie zmartwychwstania: Chrystus Pan został obudzony przez Ojca, czyli wskrzeszony do życia. Sen w Piśmie i w liturgii (cf. liturgia Wielkiej Soboty, liturgia za zmarłych) jest zatem obrazem śmierci. Paweł mówi dosłownie: jest już pora, abyście zostali obudzeni ze snu (13:11); używa strony biernej, co w tekstach biblijnych często oznacza działanie samego Boga (tzw. passivum divinum). To On może nas obudzić ze snu, obudzić do nowego życia.

Zbawienie jest bliżej nas – zaczyna się kolejny rok, przybliżamy się coraz bardziej do dnia, w którym Bóg pozwoli nam osiągnąć zbawienie. Św. Paweł określa je słowem soteria, co można przełożyć: ocalenie. Obrazowo można powiedzieć, że soteria to jest uratowanie tonącego, ale nie kończy się na wyciągnięciu go z wody – chodzi o dalszą opiekę nad nim, zadbanie o niego. Jest bliżej nas niż wtedy, gdy uwierzyliśmy: można to lepiej przetłumaczyć – niż wtedy, gdy zaczęliśmy wierzyć.

Dzień się przybliżył (13:12). Czasownik użyty jest w perfectum, a więc w czasie, który oznacza skutek czynności, dokonanej w przeszłości.  Trudno to oddać po polsku jednym słowem: dzień się przybliżył i jest blisko. Warto skojarzyć ten fragment z pierwszymi słowami Jezusa, kiedy zaczął nauczać: Królestwo niebieskie przybliżyło się – i jest blisko (Mt 4:17); ten sam czasownik, eggidzo, pojawia się w obu fragmentach. Zbawcze działanie Boga wciąż trwa.

Apostoł wzywa do odrzucenia uczynków, dzieł ciemności – związanych z ciemnością, dokonywanych w ciemności (cf. J 3:20; Ef 5:12), i przywdziania zbroi światła – czyli oręża obronnego, mającego chronić (ta hopla). Wzywa – dosłownie – do chodzenia, spacerowania przyzwoicie: użyty tu czasownik peripateo (cf. perypatetycy) takie właśnie ma znaczenie, a pojawia się w pismach Pawła ponad 30 razy. Owo chodzenie w języku biblijnym jest synonimem życia, postępowania: to kalka z języka hebrajskiego; patriarchowie chodzili przed Panem, czyli żyli w Jego obecności. To powiązanie życia z chodzeniem, spacerowaniem, najlepiej chyba może nam uświadomić, występujący także w naszym języku, obraz życia jako drogi.

Owe mroczne uczynki, których należy się wystrzegać, to, kolejno:
1. hulanki; greckie słowo komos oznaczało, m.in., obrzędy ku czci Dionizosa, boga winnej latorośli; związane jest zatem z piciem, głośną zabawą, nadmiernie hałaśliwą;
2. pijaństwo; greckie methe to właśnie stan, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, „wskazujący na spożycie”, stan upojenia alkoholowego;
3. rozwiązłość; greckie koite dosłownie oznacza łóżko, w przenośnym jednak znaczeniu to seksualne współżycie – określenie całkowicie neutralne, może bowiem oznaczać zarówno pożycie małżeńskie, jak i stosunki pozamałżeńskie; w tym fragmencie najwyraźniej chodzi o takie właśnie stosunki, nie do końca przyzwoite, czyli np. cudzołóstwo, nierząd;
4. bezwstyd, bezwstydne postępowanie; można także przetłumaczyć: lubieżność (greckie aselgeia); być może chodzi tu o kwestie związane z ubiorem, poruszaniem się, tematyką i słownictwem rozmów;
5. kłótnie; po grecku eris, w mitologii imię bogini niezgody i sporu, przez której złote jabłko wybuchła – pośrednio – wojna trojańska;
6. zawiść; znowu pojawia się słowo samo w sobie neutralne – dzelos, które może oznaczać gorliwość, zaangażowanie w coś – a dalej: współzawodnictwo, które może przekształcić się w zawiść.

Przyobleczcie się – dosłownie: ubierzcie się – w Pana Jezusa Chrystusa. Chrystus nazwany jest tu Kyriosem, Panem, czyli Bogiem samym. W Niego mamy się przyodziać, jak w szatę; tę myśl powtarza Apostoł w Liście do Galatów (3:27): wy, którzy zostaliście ochrzczeni w Chrystusie, w Chrystusa także się ubraliście, odzialiście. W pewnym sensie wracamy do początku tego fragmentu, do przebudzenia się, powstania, które dla św. Pawła też jest związane z chrztem (cf. Ef 5:14), a chrzest jest przecież udziałem w zmartwychwstaniu Chrystusa. Można powiedzieć, że w tym fragmencie dominują: światło, przebudzenie, odpowiednie ubranie się, stosowne do dnia, nie do nocy.

Warto jeszcze dodać, że ten fragment Listu do Rzymian odegrał wielką rolę w nawróceniu św. Augustyna – pozwolił mu przełamać się, pozbyć obaw, i zdecydować na przyjęcie chrztu (Wyznania, VIII, 29).

Nowy rok bieży

Stary rok kończy się przy dźwiękach Dies irae: Quantus tremor est futurus, quando Iudex est venturus. Nowy rok zaczyna się od Adwentu.

Od venio jest venturus. Od advenio jest Adwent. Przyjście, przybycie Pana. I nie chodzi tylko o Boże Narodzenie: I niedziela Adwentu przypomina o przyjściu ostatecznym, które nastąpi wtedy, kiedy się go nie spodziewamy (Mt 24:44).

VOCATUS ATQUE NON VOCATUS, DEUS ADERIT.


Ten, który jest, i który był, i który przychodzi (Ap 1:8)

sobota, 27 listopada 2010

Trzy kataklizmy

W Ewangelii Chrystus mówi o czasach Noego i o potopie, który przyniósł zagładę (Mt 24:38). Po grecku potop to kataklusmos – i stąd jest nasz ‘kataklizm’.

W 14-wiecznym walijskim manuskrypcie, znanym jako Księga Taliesina, znaleźć można długi (249 wersów) poemat Cad Goddau (Kat Godeu w ortografii manuskryptu). Jest on znany przede wszystkim z opisu bitwy drzew, zaklętych przez Gwydiona, o czym opowiada Taliesin.

Ale wspomina on też trzy kataklizmy – jak to określiła Marged Haycock, której zawdzięczamy doskonałe wydanie fragmentów Księgi Taliesina – które wpisują się w ewangeliczną zapowiedź przyjścia Syna Człowieczego, porównaną w swej nagłości do potopu. Taliesin wymienia: Potop, Ukrzyżowanie, Sąd Ostateczny. Między pierwszym kataklizmem, który przyniósł zagładę niemal całej ludzkości, a ostatnim, który będzie końcem świata, stoi Krzyż. Kiedy umierał na nim Jezus, zaćmiło się słońce, zatrzęsła ziemia, i całe stworzenie wołało z bólu, jak czytamy w antyfonie Dum Fabricator mundi. To był kataklizm, który wstrząsnął całym światem: śmierć Boga, który stał się człowiekiem. Ten kataklizm jest jednak ocaleniem i dla tych, którzy w pierwszym zginęli (cf. 1 P 3:19-20), i dla tych, którzy doświadczą – żywi czy już umarli – ostatniego. Czyli – dla nas wszystkich.

Z Watykanu

Novum w Watykanie: dzisiejsze nieszpory, rozpoczynające nowy rok liturgiczny, Benedykt XVI będzie sprawował wobec wystawionego Najświętszego Sakramentu. Z tego, co pamiętam, nigdy tak dotąd nie było. Owszem, bywała krótka adoracja po nieszporach 31 XII, i błogosławieństwo. Tym razem zaś całe nieszpory będą wobec Sanctissimum. Piękne.

Ecce nomen Domini venit de longinquo, et claritas eius replet orbem terrarum (ant. ad Magnificat)

Wszystko się dziwnie plecie na tym tu biednym świecie...

11 XI zaprezentowano w Watykanie posynodalną adhortację Benedykta XVI Verbum Domini. Jest ona podsumowaniem XII Zgromadzenia Zwyczajnego Synodu Biskupów obradującego w dniach 5-26 października 2008 r., którego temat brzmiał: „Słowo Boże w życiu i misji Kościoła”.

Co ciekawe, ta publikacja zbiegła się z najazdem Hunów oraz idiotycznymi wypowiedziami nt. Pisma świętego na liturgia.pl, gdzie był mój stary blog. Przypadek...

Papież pisze: Realistą jest ten, kto w Słowie Bożym rozpoznaje fundament wszystkiego. I dalej, o egzegezie: Łączenie dwóch poziomów pracy nad interpretacją Pisma Świętego zakłada ostatecznie harmonię między wiarą i rozumem. Z jednej strony potrzebna jest wiara, która zachowując właściwą relację z prawym rozumem, nie przerodzi się nigdy w fideizm, który sprzyjałby fundamentalistycznej lekturze Pisma Świętego. Z drugiej strony potrzebny jest rozum, który badając obecne w Biblii elementy historyczne, będzie otwarty i nie odrzuci a priori wszystkiego, co przekracza jego miarę. O tych dwóch poziomach sam pisałem, i cieszę się, że Benedykt zwraca na to uwagę. Potrzebne jest badanie tekstu, ze wszystkimi jego uwarunkowaniami historycznymi (i materialnymi), aby na nim mogła budować teologia. Dwa poziomy, które są różne, ale nie przeciwstawne. Dziwi mnie, że inteligentni ponoć ludzie nie potrafią tego zrozumieć.

I może nie jest też przypadkiem to, że w tym samym czasie zaproponowano mi pisanie filologicznych komentarzy do nowotestamentalnych czytań niedzielnych. Mam nadzieję, że ten projekt wystartuje jutro.

Żywe jest Słowo Boże i skuteczne (Hbr 4:12).

środa, 24 listopada 2010

Nie rozumiem

Studentka, kiedy przesłałem jej materiały na zajęcia, odpisała: Dziękuję. Dostała coś, co się jej należy, przecież moim obowiązkiem jest dostarczyć materiały do zajęć. Nie musiałaby, właściwie, dziękować. A jednak – podziękowała.

Inni z kolei, dla których robię coś na ich wyraźną prośbę, poświęcając mój czas, podziękować  nie potrafią. A przecież dostają coś, co niekoniecznie im się należy, co nie wynika z moich obowiązków czy zobowiązań wobec nich, ale jedynie z mojej dobrej woli.

Dziwne.

wtorek, 23 listopada 2010

Trochę przyjemności

O tu, Deus maiestatis,
alme candor Trinitatis,
nos coniunge cum beatis.


Taka doksologia pojawia się w hymnach, utworzonych z sekwencji Dies irae, w ostatnim tygodniu roku. Zawsze mnie w nich zachwyca słowo candor. W łacinie ten rzeczownik do różnych rzeczy się odnosi, może oznaczać i biel cery, i biel wełny, i białko jajka. Ale ma też znaczenie – i w takim właśnie użyty jest tutaj – jasnego blasku, świetlistości, odnosić się może do blasku nieba czy ciał niebieskich. Cyceron pisze w „De natura deorum”, że candor słońca jest wspanialszy niż blask jakiegokolwiek ognia. Owidiusz podziwia w „Metamorfozach” candor Drogi Mlecznej. A tu mamy to słowo użyte na oznaczenie blasku samego Boga, samej Trójcy.

Trudno to wyrazić, może nie dla każdego jest to zrozumiałe, chociaż już pisywałem o tego rodzaju doznaniach: słowo candor sprawia mi niesamowitą przyjemność samym swoim brzmieniem – i wyglądem, gdy zapisane. Tak jak Tolkien pisał, że przyjemność lingwistyczną dają mu niektóre słowa (słynne cellar door)... Dla mnie jednym z takich słów jest właśnie candor.

W polskim przekładzie (chociaż trzeba by mówić raczej o parafrazie) doksologii ów blask zupełnie zniknął (Boże w Trójcy wywyższony, / bądź na wieki pochwalony), ale, mimo to, jest piękna: ostatni wers – nos coniunge cum beatis, połącz nas ze świętymi – zastąpiono: przywróć grzesznym raj stracony. I właśnie ten raj stracony bardzo mi się podoba, przywodzi na myśl Miltona. W sam raz na tę porę roku.

niedziela, 21 listopada 2010

Trony domu Dawida

W uroczystość Chrystusa Króla pojawia się w liturgii, w szczególny sposób, Jego królewski przodek, Dawid. Wspominamy w I nieszporach słowa anioła o Chrystusie, skierowane do Maryi: Pan Bóg da mu tron Jego ojca, Dawida, i będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego królestwu nie będzie końca, alleluja (ant. do Magnificat). W śpiewie przed Ewangelią pojawiają się wersety z Ewangelii św. Marka, słowa tłumy, który witał Jezusa w Niedzielę Palmową w bramach miasta Dawidowego, Jeruzalem: Błogosławiony, który przybywa w imię Pańskie, błogosławione królestwo ojca naszego, Dawida, które nadchodzi! (Mk 11:9.10).

To ostatnia niedziela liturgicznego roku. W pewien sposób jest już zapowiedzią Adwentu, zapowiedzią nadejścia Królestwa. W płynny sposób koniec roku przechodzi w jego początek: niektóre antyfony z dnia dzisiejszego pojawiają się też w liturgii adwentowej.

Dominus iudex noster, Dominus legifer noster, Dominus rex noster; ipse salvabit nos. Tak modli się Kościół dzisiaj w modlitwie przedpołudniowej, tak też modlić się będzie w II niedzielę Adwentu, w nieszporach.

Super solium David, et super regnum eius sedebit in aeternum, alleluia. Ta zaś antyfona z dzisiejszych nieszporów, którą bardzo lubię, w drugą środę Adwentu jest antyfoną do Benedictus (kiedyś już o niej pisałem).

O byciu filologiem (i)

Filolog (greckie philologos – miłośnik słowa) to obecnie gatunek zagrożony, wymierający. Pomyślałem, że warto od czasu do czasu napisać coś właśnie o byciu filologiem, i to powołując się na mądrzejszych ode mnie filologów, których darzę wielkim szacunkiem, i których postrzegam jako – niedościgły! – wzór.

Na początek Roberta Frank:

For a philologist, even a small word can mask a shaft so bottomless that probes dropped into it produce no more than an echo.

sobota, 20 listopada 2010

Powiedz mi, co wiesz, a powiem ci, kim jesteś

Czasami ludzie mówią, że mam dużą wiedzę. Świetny sposób na rozśmieszanie mnie, gorzej, że niewielu daje się wyprowadzić z błędu. Wiedza moja jest bowiem bardzo skromna, mniej nawet niż przeciętna, i z każdym dniem tylko coraz bardziej zdaję sobie z tego sprawę.

Czytałem ostatnio obituarium Henry’ego Bradleya (1845-1923), wielkiego filologa (jednego z największych, nie waham się tak go nazwać),  współtwórcy – drugiego wydawcy, czy właściwie szefa – Oxford English Dictionary. Bradley był samoukiem – krótko chodził do, powiedzielibyśmy dzisiaj, szkoły podstawowej, na uniwersytecie nigdy nie studiował. Zajrzyjmy jednak do zeszytów, jakie prowadził w wieku 14 lat, i zobaczmy, co można w nich znaleźć: historia Rzymu, lista słów typowych dla Pięcioksięgu i Izajasza, czasownik ‘być’ po arabsku, pismo klinowe, semityzmy w Nowym Testamencie, zasady metryki łacińskiej i hebrajskiego akcentowania, fragment Ajschylosowego „Prometeusza” w przekładzie, słówka do Homera, Wergiliusza i Salustiusza... A to dopiero początek, jeszcze przed staro- i średnioangielskim, i całą resztą. W czasie wolnym od pracy nad OED, pisał artykuły o krytyce tekstu hebrajskiego Starego Testamentu, inskrypcjach greckich, filologii celtyckiej, językach skandynawskich, języku i literaturze łacińskiej i anglo-łacińskiej, literaturze staro- i średnioangielskiej...

Do tego jako jeden z pierwszych zajmował się naukowo etymologią nazw geograficznych. Bezlitośnie krytykował amatorskie podejście do tych studiów, co przysporzyło mu wielu wrogów: dostawał nawet listy z pogróżkami. Z rozbawieniem pokazywał znajomym jeden z nich, zdumiony, ile wściekłości wywołać może zwykłe, czysto filologiczne stwierdzenie dotyczące prawidłowej etymologii.

Niezwykła postać. Takich jak on było jeszcze, w początkach 20. wieku, kilku, żeby wspomnieć chociażby Josepha Wrighta, też samouka, W.W. Skeata, W.P. Kera, sir Williama Craigie czy Arthura S. Napiera... ONI naprawdę mieli DUŻĄ wiedzę.

 Henry Bradley

Sub luna vivimus

[W]e englysshe men ben borne vnder the domynacyon of the mone, whiche is neuer stedfaste but euer wauerynge. (William Caxton, w swoim Prologue to Eneydos [1490]).

piątek, 19 listopada 2010

Boży wilk

Jutro, 20 XI, wspominamy króla-męczennika, św. Edmunda, o którym już kiedyś pisałem. W zbiorze hymnów z Durham znajduje się taki oto piękny hymn ku jego czci, przeznaczony na nocne oficjum:

Laurea regni redimitus olim
rex Eadmundus, decus orbis huius,
nunc suis adsit famulis, precamur
supplici voto.


Hac die caeli fruitur secretis,
qua triumphalem meruit coronam
nactus ex Dani gladiis tyranni
sanguine palmam,

cuius exsectum caput ore prono
trux lupus fovit famulatus illi,
donec ad notum rediit cadaver
vulneris expers.


Unde, rex martyr, tibi, magnus heres,
integer membris maculaeque purus,
fungeris digno meritis honore
talibus hymnis.

Sit honor Patri iugis et perennis,
qui tuos signis decorat triumphos,
cuius obtentu pius ipse parcat
trinus et unus. Amen.


W trzeciej strofie pojawia się wilk, który strzegł odciętej głowy świętego. Ciekawe, wilk, na ogół kojarzony z mrokiem, z diabłem, ze złem, tutaj okazuje się być zwierzęciem opatrznościowym. Jeszcze bardziej ciekawe, że wilk był też związany z Odinem, podobnie jak kruki: a kruk z kolei pojawia się w sztuce przy innym świętym królu-męczenniku, Oswaldzie. Może to jakieś ślady germańskiego ideału wojownika, który trafia do Walhalli, wezwany przez Odina?


Jaźń wiernych

Biedni są tzw. przeciętni wierni: muszą nieustannie zmieniać się z idiotów w geniuszy, i z geniuszy w idiotów.

Z jednej bowiem strony przyjmuje się, że doskonale obeznani są z liturgią: wiedzą, dlaczego w modlitwie zwracać się należy na Wschód, rozumieją sens klęczenia i przyjmowania Komunii św. do ust, orientują się dobrze w liturgicznych okresach, wiedzą, jak i kiedy się pochylić czy przyklęknąć... Po prostu świadomi, prawdziwie wierzący katolicy, którzy od liturgii ziemskiej przejdą gładko do liturgii niebieskiej.

Z drugiej zaś strony przyjmuje się, że żyją w głębokiej nieświadomości liturgicznej: mogą pomylić kapłana z posługującymi, nie mają pojęcia, że msza jest ofiarą Chrystusa, zupełnie nie rozumieją biblijnych czytań... Po prostu motłoch, który nie ma zielonego pojęcia o życiu Kościoła, i skończy w piekle.

Ciężkie jest życie wiernego...

środa, 17 listopada 2010

Zaproszenie do ogrodu rozkoszy

Do łotra, który umierał obok Niego na krzyżu, Chrystus mówi: Dziś ze Mną będziesz w raju (Łk 23:43).

Skupiać się można na raju, wyobrażać sobie piękny ogród, pełen zieleni, kwiatów, owoców, rajskich ptaków... Greckie słowo paradeisos, oznaczające raj, pochodzi najpewniej z perskiego, i było określeniem ogrodu czy parku.

Warto jednak zauważyć pierwszą część tego, wypowiedzianego przez Jezusa, zdania: Będziesz ze Mną.

Kiedy Jezus wybierał apostołów, wybrał ich, aby z Nim byli (Mk 3:14). Kiedy Paweł pisał o swoim pragnieniu odejścia z tego świata, pisał, że chce być z Chrystusem, bo to o coś bardzo dobrego (Flp 1:23).

Raj jest niczym bez Niego. On jest w centrum.

Niedawno dostałem esemes: Nie patrz pod nogi, patrz na Niego. Tak jak wtedy, kiedy Piotr chciał chodzić po wodzie, prosił: Panie, każ mi przyjść do siebie! (Mt 14:28). Nie chodziło o samo chodzenie po wodzie, ale o kierunek, o zwrócenie się ku Osobie. Tak samo tutaj: nie chodzi o raj sam w sobie, ale o bycie z Tym, kto w nim mieszka.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Kuon, canis, ci, hunds, hound...

A wszystko od tego samego przodka: *k(u)wōn. Czyli – pies.

Jakiś czas temu napisał do mnie z Krakowa jeden z moich byłych uczniów, Andrzej, z ostatniego nowicjatu. Po sakramentalnym pytaniu o obecny nowicjat napisał: Jak Piesek, bo też mam Psa, to wiadomo „psiarze” mają trochę odchył w bok, np. z Piotrkiem Powąską potrafimy gadać tylko o naszych Psach ;]

(Zwracam uwagę na wielkie litery – tak jest w oryginale!) Taka bowiem jest prawda, że psiarze gadają głównie o psach... (Aczkolwiek mam nadzieję, że wymienieni wyżej bracia gadają nie tylko o swoich Psach; w końcu jest jeszcze łacina, etyka, ciastka, teologia moralna, wstęp do Pisma św., etc.)

Wprawdzie w Piśmie pies nie cieszy się najlepszą sławą – chociaż to właśnie psy są łaskawymi, jak mówił ks. Twardowski, towarzyszami żebraka Łazarza, który trafił prosto na łono Abrahama – jednak trudno sobie wyobrazić ludzkie życie bez tych zwierząt. Co więcej, pozwalają one tworzyć pewną tajemną wspólnotę – właśnie psiarzy. Ludzie, którzy wydają się sobie obcy, potrafią nagle niesłychanie się ożywić i zacząć rozmawiać, kiedy okazuje się, że są psiarzami. Śp. prof. Świderkówna była kiedyś w gościnie u arcybiskupa Muszyńskiego w Gnieźnie. Gościna trwała dosyć długo, całe wakacje właściwie, i pani profesor zaprzyjaźniła się wielce z arcybiskupim psem, Axelem. Byłem wtedy w szpitalu, i w listach od p. Świderkówny zawsze znajdowałem jakąś wzmiankę o Axelu, a czasami rozmawialiśmy o nim przez telefon – dzwoniło się wtedy z automatu na korytarzu, na żetony, w które zaopatrywali mnie odwiedzający znajomi. Pewnego razu na obiedzie był w pałacu arcybiskupim ówczesny biskup pomocniczy gnieźnieński, Stanisław Gądecki. Początkowo, jak opowiadała pani profesor, zachowywał dystans – aż do momentu, kiedy okazało się, że ma psa. Wtedy dystans zniknął w mgnieniu oka, zaczęła się rozmowa, opowiadanie o zwyczajach psa, etc.  Pani Świderkówna nie miała już wtedy własnego psa, wiek nie pozwalał jej na opiekę nad zwierzakiem, ale zawsze chętnie opowiadała o swoich dawnych przyjaciołach. Pamiętam, jak kiedyś rozmawialiśmy przez telefon, kiedy nagle moja Nessa zaczęła szczekać. O, twoja pani się odzywa, powiedziała pani profesor.

A ja się zawsze cieszę, że wśród Domini canes canum amatores.

 Nessa i książki

Nessa i Phoebe

sobota, 13 listopada 2010

Daur, duru, thura, fores, drws...

Głos z przeszłości

Przeglądając to, co zostało mi po starym domu, znalazłem taki wpis, zdaje się, że jednego z moich dawnych dominikańskich uczniów, ukrytego pod pseudonimem:

[...] pana wpisy są najciekawsze, szczerze mówiąc zawsze czekam na kolejne, bo dają mi dużo do myślenia, pokazują rzeczy na które nie zwróciłem uwagi, choć miałem z nimi styczność. Nie piszę tego, żeby tylko powiedzieć komplement, ale dlatego, żeby pan wiedział, że to co powiedział pański przyjaciel, według mnie, jest zaletą tego blogu. Proszę pisać dalej. (Mainchin, 2008-12-27, 18:39)

Przez cały czas pisania blogu na liturgia.pl zastanawiałem się, czy moje pisanie ma sens. Nie, nie piszę tego z fałszywej skromności. Owszem, lubiłem pisać, czasami nawet wydawało mi się, że piszę ciekawie, ale nigdy nie byłem pewny, czy to pisanie czemuś służy, czy czytelnikom się podoba, pomaga im – wszak aut prodesse aut delectare debeo. Zawsze się cieszyłem, kiedy dochodziły do mnie, niespodziewane często, głosy od czytelników, którzy dziękowali mi za moje pisanie: moi studenci i studentki, kore, Asteroessa, dominikanie, z którymi współpracowałem... Zaskakiwało mnie to, ale jednocześnie dawało radość i,  swego rodzaju, dumę.

Proszę pisać dalej. Po raz kolejny zastanawiam się, czy to pisanie ma sens. Forum, na którym pisałem poprzednio, bardzo się zmieniło – moje opinie wyraziłem w 500. wpisie po staroangielsku: uncuðe and ofermode men comon, and se stede in interrete is awend. Najazd Hunów. Wydaje mi się, że redakcja zaczęła współpracować ze środowiskiem, które jest mi całkowicie obce ideowo i kulturowo, i widziałem stopniowe zmiany: niektórzy odeszli, zamilkli, przestali pisać; komentarze, które zaczęły się pojawiać, sugerowały, że ci, którzy do tej pory wypowiadali się na liturgicznym forum, błądzą, niczego nie wiedzą, nie są w stanie prowadzić dyskusji na odpowiednim poziomie. To było coraz mniej przyjemne. Co do mnie, to prawda, jestem szowinistycznym filologiem, i dyskusji pozafilologicznych prowadzić nie umiem. Dla mnie język i tekst pozostaną zawsze najważniejsze.

Poza tym, patrzenie z góry na innych, ocenianie ich wiary, postępowania, życia z Bogiem i w Bogu... Któż z nas ma do tego prawo? Tymczasem pojawili się jedyni sprawiedliwi, przekonani o własnej doskonałości, gotowi potępić wszystkich, którzy myślą inaczej niż oni, którzy szukają, którzy czasami błądzą po omacku. Nie – dla takich nie ma litości, jest tylko pogarda.

Przypomina mi się wypowiedź kard. Ratzingera, z wywiadu „Sól ziemi”:

Lektura teologiczna sama z siebie nie czyni człowieka lepszym. Może się do tego w pewnej mierze przyczyniać, gdy człowiek nie tylko uprawia ją jako teorię, lecz stara się dzięki niej lepiej zrozumieć siebie, ludzi, cały świat, a potem przyswoić ją sobie jako formę życia. Sama w sobie, teologia jest wszakże przede wszystkim zajęciem intelektualnym, zwłaszcza gdy uprawia się ją z naukową ścisłością i powagą. Teologia może wpływać na postawę człowieka, ale – jako taka – nie musi czynić go lepszym.

Obawiam się, że większości uprawiających teologię z naukową ścisłością i powagą, nie czyni ona lepszymi. Raczej zamyka ich na innych. Lepiej zrozumieć ludzi bez współ-czucia się nie da.

piątek, 12 listopada 2010

Ze starego domu, czyli dwa listy, jeden Jerzy i dwóch Marcinów

Jakiś czas temu dostałem list od mojego nauczyciela, pana Jerzego Mańkowskiego. Wczoraj z kolei napisał do mnie mój uczeń, Martinus, Germaniae apostolus. Ponieważ obaj są w jakiś szczególny sposób obecni w moim życiu, nazwijmy je filologicznym, chciałbym napisać i o panu Mańkowskim, i o Marcinie.

Dr Jerzy Mańkowski uczył mnie greki, literatury greckiej, prowadził proseminarium i wreszcie zajęcia na temat dramatu Sofoklesa „Ajas”. W czasie moich czteroletnich studiów w Instytucie Filologii Klasycznej z nim miałem, licząc godzinowo, najwięcej zajęć.

Poznałem go jeszcze w liceum, przychodził do nas z wykładami o Homerze. Niesamowita była jego żywiołowość i poczucie humoru, zwracanie uwagi na rozmaite szczegóły – wciąż pamiętam uwagę o żurawiach czy o pokrewieństwie łacińskich fides i foedus. Na uniwersytecie trafiłem – i Bogu za to dziękuję! – na prowadzone przez niego zajęcia z praktycznej nauki języka greckiego, 4 z 6 godzin tygodniowo (2 godziny były z inną osobą). Na początku byłem przerażony – zaczynałem studia od 2. roku, i musiałem sporo z greki nadrobić – w szkole dużo nie zrobiliśmy, przy 2 tylko godzinach w tygodniu. Te zajęcia były niesamowite. Pan Mańkowski przychodził zawsze ze słownikiem grecko-włoskim, i przy tłumaczeniu, kiedy trafiliśmy na jakieś słowo, którego znaczenia nie byliśmy pewni, mówił: Zaraz zobaczymy, co nam ten włoski Liddell-Scott podaje. Mam ciągle zeszyt, z wypisanymi fragmentami z Eurypidesa, w których pojawiały się czasowniki II koniugacji – pan Mańkowski bowiem nie używał żadnego podręcznika, przynosił teksty oryginalne. Wiem, że na 1. roku przynosił studentom swego rodzaju wypisy – ręcznie pisane zdania, wybrane z różnych tekstów greckich, na których uczyli się tłumaczenia. (Czasy przedkomputerowe były; owszem, w Instytucie były maszyny do pisania z grecką czcionką, ale dosyć niewygodne w użyciu.) Jego żywiołowość i dobry humor były niesamowite. Zajęcia były w środy, popołudniami, najpierw 2 godziny literatury, potem 2 godziny greki – o 17. wszyscy byliśmy już zmęczeni, ale pan Mańkowski nigdy nie tracił tej właśnie niesłychanej żywiołowości. Potrafił mówić o jednym słowie z niesłychanym zapałem przez kilkanaście minut, rzucając przykładami, a wszystko to w niezwykle przystępny sposób, bez niepotrzebnego ‘naukawego’ żargonu. Czasami wychodziliśmy już z zajęć, a pan Mańkowski łapał kogoś i z przejęciem mówił np., że bebeke u tragików często oznacza po prostu, że ktoś umarł. Pamiętam też jedną z jego uwag, dotyczącą którejś odmiany: Jak się ktoś tego, proszę państwa, teraz wyuczy, to wyuczy się już na zawsze, będzie pamiętał. I to jest prawda, którą powtarzam moim także uczniom.

Zajęcia z literatury greckiej były równie niesamowite. Mogę śmiało powiedzieć, że jeśli rozumiem coś z „Iliady”, to tylko dzięki tym zajęciom. To są mało znane rzeczy, pan Mańkowski jest człowiekiem niebywale skromnym i, w pewnym sensie, będącym w cieniu, dlatego tym bardziej chcę napisać o jego – nie waham się tak powiedzieć – odkryciach. Zwrócenie uwagi na przypowieść o Ate i Litaj, będącą sercem „Iliady”, powiązanie, jakże niezwykle filologiczne, Patroklosa i Kleopatry, z księgi IX: to coś niezwykłego. Tak samo było z późniejszą lekturą Ajschylosa: zastanawianie się nad macierzyństwem i ojcostwem w „Eumenidach” (z całą grą słów i obrazów rolniczych), nad zadziwiającym obrazem Dzeusa, którego myśl staje się rzeczywistością, patrzenie na Prometeusza... Na 3. roku, na proseminarium, zajmowaliśmy się najpierw przymiotnikiem spoudaios, zmiennością jego znaczeń w różnych epokach i u różnych autorów. Wróciliśmy potem do „Iliady”; nie znałem wtedy książek M.L. Westa, i to od pana Mańkowskiego dowiedziałem się o powiązaniach kultury i literatury greckiej z Bliskim Wschodem. Pamiętam, że przygotowywałem fragment z I księgi, o wróżbicie Kalchasie, i to przejęcie, które do dziś mi się udziela, przy słowach hos ede ta t’eonta ta t’essomena pro t’eonta, znał to, co jest, to, co będzie, i to, co było przed tym, co jest. Pan Mańkowski kazał też sięgnąć do Biblii, aby znaleźć paralele 'wieszczbiarskie'. Później dowiedziałem się, że postać wieszczka – mantis – to temat, który pana Mańkowskiego szczególnie interesował. Wreszcie, lektura „Ajasa”, zajęcia, które pan Mańkowski prowadził wspólnie z prof. Axerem: patrzyliśmy więc i w sam tekst, rozważając kolejno wszystkie 'mowy' bohaterów, i samobójstwo Ajasa, i zastanawialiśmy się nad tym, jak mogła być ta sztuka odgrywana w Atenach (a jest w niej pewien problem, właśnie ze sceną związany...)

Greka to jednak nie wszystko. Rozpiętość zainteresowań pana Mańkowskiego jest imponująca, w skrócie można powiedzieć: od Homera do Dantyszka. Zajmował się nie tylko greckim dramatem, ale i literaturą polsko-łacińską, prowadził zajęcia z Horacego – niesamowicie dokładne patrzenie na słowa i ich znaczenie (żałuję, że z tych zajęć zrezygnowałem...) Pamiętam, że jeździł do Hiszpanii, właśnie w związku z edycją dzieł Dantyszka, i przywiózł nam stamtąd czekoladki, którymi poczęstował nas na początku zajęć. Ta niesamowita radość, jaka promieniała z jego twarzy, kiedy uczył, i kiedy sam się uczył: potrafił nagle wykrzyknąć na zajęciach: O, tego nie wiedziałem, dziękuję panu! O, jak dobrze, że pani nam to powiedziała!

Mogę śmiało powiedzieć, że nie byłbym filologiem, gdyby nie pan Mańkowski. Oczywiście, miałem też innych wykładowców, równie wiele zawdzięczam najdroższej śp. prof. Świderkównie (która jednak, mimo iż filolog,  nie była pracownikiem Instytutu Filologii Klasycznej, za co zresztą Bogu dziękowała; długa to historia...) W Instytucie, z ręką na sercu mogę powiedzieć, najwięcej zawdzięczam panu Mańkowskiemu.

O Marcinie będzie trochę mniej, chociażby dlatego, że jest młodszy ;-) Zacząłem go uczyć w warszawskim kolegium dominikanów w 2003 roku. Przez pół roku greka dla braci była obowiązkowa, na drugim roku można ją było wybrać jako jeden z lektoratów. Z tego rocznika kilku zapaleńców się znalazło, Marcin między nimi – i to najzdolniejszy, i najbardziej pracowity, a jednocześnie najbardziej cichy. W pewnym sensie, podobnie jak pan Mańkowski, pozostawał w cieniu. Jeszcze jedną cechę z nim dzielił: tę niesłychaną, żywiołową radość z odkrywania czegoś. Przed zakonem, Marcin był farmaceutą, i, jak sugerował o. Andrzej, rektor warszawskiego kolegium, z tego względu był niesamowicie dokładny i sumienny. Pamiętam okrzyk Marcina, kiedy podawałem wśród wyjątków deklinacji III hepas, wątroba: No tak, przecież heparyna...! Cieszyła mnie ta zdolność do skojarzeń, niebywale ułatwiająca naukę greki. Po półtora roku nauki Marcin zasugerował, żeby zorganizować „wakacyjny obóz naukowy grecki”, bracia się zgodzili, i tak we wrześniu 2004 czytaliśmy Septuagintę, oglądaliśmy wazy i rozmawialiśmy o literaturze greckiej. To wtedy właśnie, na moją prośbę, pan Mańkowski mówił im o Homerze – i wiem z rozmów, że niektórzy z nich do tej pory żywo pamiętają to wydarzenie.

Swoją pracę magisterską Marcin pisał o św. Maksymie Wyznawcy. Prosił mnie o sprawdzenie i ew. poprawienie tłumaczenia greckiego tekstu, z którym sobie świetnie poradził. Ta praca, z tego, co mi wiadomo, zdobyła specjalne wyróżnienie rektora PAT.

Po święceniach, Marcin trafił do Monachium, jako duszpasterz. Wiem, że było mu, z różnych przyczyn, trudno. Teraz jest w szwajcarskim Fryburgu, i przygotowuje się do doktoratu. Myśli o Orygenesie. Jestem pewien, że będzie to doskonała praca.

Jeszcze jedno wspomnienie o Marcinie: w trakcie owego obozu naukowego byliśmy u św. Marcina na Piwnej na Akatyście, w święto Matki Bożej Pocieszenia. Po liturgii, siostry zaprosiły nas na poczęstunek; mnóstwo ciasta tam było, więc siostry zaproponowały, żeby bracia wzięli trochę ze sobą. Marcin zajął się sumiennie za pakowanie w serwetki, a ówczesna przełożona klasztoru na Piwnej z zachwytem zawołała: Ach, to pewnie ekonom klasztoru, tak dokładnie to robi!

Napisałem o panu Jerzym i o Marcinie – ja stoję między nimi. Widzę siebie tylko jako prosty przekaźnik: to, czego dowiedziałem się od pana Mańkowskiego, przekazałem, najlepiej jak umiałem, Marcinowi, który teraz idzie z tym dalej. Można powiedzieć, że gdyby nie pan Mańkowski, Marcin nie pisałby pracy o Maksymie, nie przymierzał się do Orygenesa. Nie byłoby tego łańcucha, w którym jestem najmniej znaczącym ogniwem.

Jestem doliną między dwiema górami.

czwartek, 11 listopada 2010

In confessione beati Martini

Angielska uczona, Dorothy Whitelock, urodziła się 11 XI 1901. Pod koniec życia pisała: Cieszę się, że mam za patrona św. Marcina; św. Dorota była tylko jedną z tych świętych dziewic, podczas gdy Marcin naprawdę coś zrobił.

Także ja cieszę się, że mam za patrona św. Marcina, biskupa Tours, mnicha, pierwszego ze świętych wyznawców na Zachodzie. Ponieważ – zwłaszcza w tym kraju – jest on zapomniany, postanowiłem poświęcić mu duuuuży wpis.


Na początek hymn, przeznaczony na dzień św. Marcina we wczesnośredniowiecznych hymnarzach. Trzeba bowiem zauważyć, że św. Marcinowi, w odróżnieniu od większości świętych, już wcześnie poświęcono w liturgii osobne hymny. I tak, po hymnach na dzień Wszystkich Świętych, a przed hymnami ‘wspólnymi’, czyli przeznaczonymi – ogólnie – na dni świętych Apostołów, męczenników czy wyznawców, znajdujemy hymny o Marcinie z Tours. Oto jeden z nich. Tylko po łacinie – niech każdy spróbuje sam tłumaczyć (najlepiej, oczywiście, wierszem, co nie znaczy bynajmniej – z rymami), i posmakuje pracy tłumacza. Ten hymn pochodzi z 11-wiecznego manuskryptu z Durham; ujednoliciłem ortografię, i w jednym miejscu poprawiłem tekst (z derogat na derogas).

Martine, confessor Dei,
valens vigore spiritus,
carnis fatescens artubus,
mortis futurae praescius,


qui pace Christi affluens,
in unitate spiritus
divisa membra Ecclesiae
paci reformans unice,


quem vita fert probabliem,
quem mors cruenta non laedet,
qui callidi versutias
in mortis hora derogas;


haec plebs fide promptissima
tui diei gaudia
votis colit fidelibus:
adesto mitis omnibus.


Per te quies sit temporum,
vitae detur solacium,
pacis redundet commodum,
sedetur omne scandalum,


ut caritatis gratia
sic affluamus Spiritu,
quo corde cum suspiriis
Christum sequamur intimis.


W swoim Żywocie świętego Marcina, Sulpicjusz Sewer przedstawia świętego jako męża Bożego, na wzór owych theioi andres z judaistycznych tekstów hellenistycznych i hagiografii wschodniej. Vir Deo plenus, tak określa Marcina Sulpicjusz.

Najbardziej chyba znanym wydarzeniem z życia św. Marcina jest jego spotkanie z biedakiem w bramach Amiens. To wtedy Marcin przeciął na pół swój płaszcz (chlamys) i podarował biedakowi jedną część, sobie zostawiając drugą, co wywołało śmiech ludzi, quia deformis esse truncatus habitu videretur, ponieważ niezgrabnie wyglądał w uciętym płaszczu. Scena ta często przedstawiana jest w sztuce, i na ogół w sposób rozmijający się z historyczną prawdą. Otóż przedstawia się św. Marcina na koniu – Sulpicjusz Sewer jednak o żadnym wierzchowcu nie wspomina... W nocy Marcin miał widzenie: ujrzał samego Pana, odzianego w ową połowę płaszcza, otoczonego przez zastępy aniołów. I usłyszał, jak Jezus mówi do nich: Marcin, jeszcze katechumen, odział Mnie tą szatą.

W hymnie1, który do dziś używany jest w jutrzni w dzień św. Marcina, modlimy się: diviseras ut chlamydem, / nos indue iustitiam, jak podzieliłeś płaszcz [domyślnie: aby okryć nim biedaka], tak nas odziej w sprawiedliwość.

Św. Marcina czci się tradycyjnie jako pierwszego świętego wyznawcę na Zachodzie – confessor Domini – czyli świętego, który osiągnął chwałę nieba, nie będąc męczennikiem. Podkreśla to antyfona do Magnificat, będąca, jak wszystkie antyfony we wspomnienie św. Marcina, cytatem z pism Sulpicjusza Sewera: O jakże święta dusza: chociaż nie zabrał jej [z tego świata] miecz prześladowcy, jednak nie ominęła jej palma [= nagroda] męczeństwa!

Pragnienie męczeństwa, jako najdoskonalszego wyrazu miłości do Boga, przejawiali też święci, którzy jako męczennicy nie skończyli: Franciszek z Asyżu, który wyruszył do muzułmanów, Teresa od Jezusa, która, jako mała dziewczynka, chciała nawracać Maurów... Można rzec, że św. Marcin pokazał, iż nie tylko przez męczeństwo można wejść do nieba, przyłączyć się do orszaku Baranka, do tych odzianych w białe szaty, niosących w dłoniach palmy zwycięstwa (cf. Ap 7:9).

Marcin opuścił rzymską armię, aby służyć jedynemu prawdziwemu Królowi: Christi ego miles sum: pugnare mihi non licet, jestem żołnierzem Chrystusa, nie wolno mi walczyć.

Imię Marcin pochodzi od imienia rzymskiego boga Marsa – Martinus, czyli należący do Marsa. Uważa się tego boga przede wszystkim za patrona wojny, ale trzeba pamiętać, że Mars był też związany z wiosną, młodością i – być może, tu zdania badaczy są podzielone – z zasiewami. Marcin z Tours nie tylko był wojownikiem Chrystusa, ale też zasiał wśród pogan ziarna wiary, przyniósł im wieczną młodość Kościoła.
__________
1Hymn zaczyna się od słów: Martine, par Apostolis – Marcinie, równy Apostołom. Piotr Abelard uważał, że to niewłaściwe wyolbrzymienie, żeby nie rzec – pycha. Nie wiedział najpewniej, że Kościół wschodni wielu świętym przyznaje tytuł isapostolos, nie widząc w tym nic niewłaściwego. Chodzi wszak o apostolską, misyjną gorliwość w głoszeniu Chrystusa aż po krańce świata, na wzór tych Dwunastu, których wybrał sam Jezus.

Nowy dom

Czasami trzeba spakować swoje książki, ubrania i całą resztę, i szukać nowego domu, bo na poprzedni najechali Hunowie albo orkowie (żeby chociaż wikingowie...). Jak to mówi jeden z moich przyjaciół: Bywa. (Wiem dokładnie, w jakich sytuacjach tak powie...)

Zatem zebrałem swoje manatki i wyruszyłem w drogę. Tu mi się spodobało, więc spróbuję mój nowy dom zbudować tutaj, z dala od Hunów, z dala od orków...

Undómë ar tindómë, zmierzch i świt. Tym razem w drugą stronę, jak w opisie Stworzenia: najpierw wieczór, potem ranek.  Najpierw ciemność, potem światło.

Stopniowo będę tu przenosił, co się da, ze starego blogu. 

niedziela, 7 listopada 2010

Kalendarzowe osobliwości

W kościele, w którym byłem dzisiaj na mszy, usłyszałem w ogłoszeniach parafialnych coś... dziwnego.

Otóż zapowiedziano, że w najbliższy czwartek przypada święto Niepodległości. Zdziwiłem się, bo od wieków w tym dniu – 11 XI – Kościół wspomina pierwszego ze świętych wyznawców, Marcina, biskupa z Tours, mojego czcigodnego patrona. Kim zaś była św. Niepodległość, nie mam pojęcia. Widać nastąpiły jakieś zmiany w kalendarzu liturgicznym, i św. Marcina wyrzucono. Smutno mi z tego powodu, bo to naprawdę wspaniały święty.

Duch i materia

Jeden z moich przyjaciół jest, jeśli można tak powiedzieć, fanem krzyżma. Ponieważ jest prezbiterem, więc co jakiś czas ma kontakt z tym świętym olejem; ja w moim życiu raczej z krzyżmem się już nie zetknę...

Patrzyłem dzisiaj na poświęcenie kościoła w Barcelonie. Papież wylewał na ołtarz święty olej i rozsmarowywał go dłonią. Komentatorzy zwracali uwagę, że Kościół używa materii do poświęcenia materii – kamień ołtarza uświęcany jest przez wonny olej. Podkreślili, że Ojciec święty namaszcza ołtarz dłonią, nie żadnym narzędziem – dotyka bezpośrednio krzyżma i ołtarza.

Jest coś niebywale przejmującego w tym świętym namaszczeniu. Każdy z nas też kiedyś został namaszczony krzyżmem, wprawdzie nie tak obficie jak ołtarz, ale skutek ma być ten sam – uświęcenie przez Ducha Świętego.

Kamień, woda, olej, kadzidło, świece – wszystko to materia, którą Bóg się nie brzydzi (cf. Mdr 11:24), co więcej – używa jej, aby obdarzać swój Kościół łaską.

Prudencjusz tak pisał o oleju krzyżma:

Arbor feta alma luce hoc sacrandum protulit,
fert hoc prona praesens turba Salvatori saeculi.
Consecrare tu dignare, rex perennis patriae,
hoc olivum, signum vivum, iura contra daemonum,
ut novetur sexus omnis unctione chrismatis,
et medetur sauciata dignitatis gloria.

Trzeba przyznać, że Prudencjusz miał niezwykłe zrozumienie znaczenia materii w służbie Bożej – przypomnieć trzeba inny jego hymn, Inventor rutili, przeznaczony na obrzęd zapalania wieczornego światła. Tam też w poetycki sposób opisuje, jak materia służy chrześcijanom w służbie Bożej.

Święci zapoznani, święci nieznani (ix)

Nie jestem pewien, o którym świętym Ryszardzie miałem napisać: o biskupie czy o ojcu misjonarzy. Wydaje mi się (mam nadzieję, iż się nie mylę), że o tym drugim, którego wspomina się 7 II.

Dużo o nim nie wiadomo: pochodził z Hampshire, na południu Anglii, zmarł w roku 720 w czasie pielgrzymki do Palestyny, na którą wybrał się ze swoją rodziną. Śmierć spotkała go w Lukce, w Toskanii, i tam znajdują się jego (prawdopodobnie, bo pewności nie ma) relikwie.

Sławniejsze od niego są jego dzieci, które wielce się zasłużyły w chrystianizacji Europy: Willibald, Winnibald, Walburga. Willibald był biskupem Eichstatt, a w swoim życiu wiele podróżował: był w Rzymie, na Cyprze, w Syrii, w Palestynie – w tej ostatniej właśnie razem z resztą rodziny. Ta podróż została opisana później przez pewną mniszkę (która spisała opowieści Willibalda) jako Hodoeporicon – pierwsza podróżnicza książka, napisana przez kogoś spośród Anglów i Sasów.

Winnibald z kolei był opatem Heidenheim. Przez jakiś czas studiował w Rzymie, a potem wspomagał przesławnego Bonifacego (o którym już chyba kiedyś pisałem). Walburga z kolei, również wspomagająca misje Bonifacego, była ksienią, także w Heidenheim – był to jedyny na tych terenach podwójny klasztor, mnichów i mniszek. Po śmierci brata przejęła pełną władzę nad opactwem.

PS Z Ryszardem jest pewien kłopot: to imię pojawia się dopiero w 11. wieku, jak zatem naprawdę nazywał się ojciec trójki świętych misjonarzy - nie wiemy.

PPS Walburga z kolei, w zniekształconej nieco formie - jako Walpurga - pojawia się, m.in., u Goethego i Bułhakowa, w zupełnie innym kontekście.

wtorek, 2 listopada 2010

Od Zlewu wiecznego wybaw nas, Panie!

Z liturgią za zmarłych wiąże się cytat z Ewangelii według św. Jana (6:37), używany jako antyfona do Magnificat, który w Liturgii Godzin oddano tak: Wszyscy, których daje Mi Ojciec, do Mnie przyjdą, a tego, kto do Mnie przychodzi, nie oddalę od siebie.

A tak z kolei wygląda ta antyfona w wersji łacińskiej: Omne, quod dat mihi Pater, ad me veniet; et eum qui venit ad me, non eiciam foras. Tekst łaciński jest dokładnym przekładem z greki – przełóżmy zatem ten werset na polski: Wszystko, co daje Mi Ojciec, do Mnie przyjdzie, a tego, który do Mnie przychodzi, nie wyrzucę na zewnątrz. 

Pominę zmianę rodzaju i liczby – a tym samym i znaczenia – na początku tego zdania. Skupmy się na końcówce: ou me ekbalo ekso, czytamy w Ewangelii – na pewno nie wyrzucę na zewnątrz, nie wyrzucę precz, nie wyrzucę za drzwi (tym ostatnim tropem poszedł św. Hieronim), mówi nasz Pan.

Greckie ekso (nie wiem, czemu nie da się zapisać greckimi literami), zawsze kojarzy mi się z pewną historyjką, którą zwykłem byłem opowiadać, kiedy uczyłem greki. Historyjka pochodzi z jednej z książek Geralda Durrella. Otóż w okresie międzywojennym jego rodzina mieszkała na wyspie Korfu. Matka Durrella nie zdołała zbyt dobrze opanować języka greckiego (chodzi oczywiście o grekę nowożytną). Pewnego razu spędziła całe przedpołudnie w kuchni, przygotowując doskonałą zupę. Następnie przelała ją do wazy i dała greckiej służącej, która spojrzała na nią pytającym wzrokiem. Pani Durrell odpowiedziała, używając jednego z niewielu greckich słów, jakie zdołała sobie w tym momencie przypomnieć: Ekso, ekso! Zabrała się dalej za gotowanie, a kiedy odwróciła się po chwili, zobaczyła, jak służąca wylewa resztki zupy do zlewu. Ekso wciąż istnieje w języku greckim, i właściwie nie zmieniło swojego znaczenia: precz, na zewnątrz, poza domem.

Nasz Pan mówi, że tego, kto do Niego przychodzi, nie wyrzuci na zewnątrz, poza dom, w którym mieszkań jest wiele (cf. J 14:2).

Miejmy nadzieję, że nie skończymy w Zlewie. Quod ipse praestare etc.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Zizania

Tak się złożyło, że jeden z nowicjuszy, który ma indywidualny tok studiowania łaciny, przyniósł dziś rano do sprawdzenia ćwiczenia i tłumaczenie przypowieści o pszenicy i kąkolu – zizania, to słowo, o semickim pochodzeniu, poprzez grekę weszło do łaciny, na oznaczenie kąkolu, czy, bardziej ogólnie, chwastu rosnącego w zbożu. A wieczorem, rozmawiając z Dominikiem, przypomniałem sobie, jak tę przypowieść (i nie tylko tę, jak się za chwilę okaże) zlekceważono w jednym z brewiarzowych hymnów.

Chodzi o hymn na uroczystość Wszystkich Świętych, a dokładnie o jego przeróbkę (czytaj: zepsucie) za Urbana VIII. Nie jest to tylko kwestia poetyki, stylistyki, klasyczności języka etc., etc. To coś więcej.

W oryginalnej wersji tego hymnu, jaką znaleźć można w dawnych hymnarzach i w niektórych brewiarzach zakonnych, ostatnia zwrotka przed doksologią brzmi: Gentem auferte perfidam / credentium de finibus, / ut Christi laudes debitas / persolvamus alacriter. Jest to prośba skierowana do świętych: Usuńcie z kraju wierzących niewierny lud [można dodać: pogański – takie m. in. znaczenie ma w łacinie chrześcijańskiej ‘gens’], abyśmy gorliwie oddawali cześć należną Chrystusowi.

Jeśli uświadomimy sobie, że ten hymn powstał we wczesnym średniowieczu, zwrotka ta staje się zrozumiała: wobec groźby najazdów „barbarzyńców”, prośba skierowana do świętych ma sens: uproście dla nas pokój, abyśmy mogli spokojnie chwalić Boga, bez obawy, że nagle ktoś na nas napadnie, zburzy nasze domy, poprowadzi w niewolę...

Co z tego zrobiono na polecenie Urbana VIII? Auferte gentem perfidam / credentium de finibus, / ut unus omnes unicum / ovile nos Pastor regat – czyli: usuńcie z kraju wierzących niewierny lud [pogański], aby nas wszystkich, jako jedyną owczarnię, prowadził jeden Pasterz. My jesteśmy jedynymi owcami, które zasługują na miejsce w owczarni; reszta – może zginąć. Kąkol należy już teraz wyrwać, niech się tym zajmą święci, aby została tylko pszenica – którą, oczywiście, jesteśmy my, modlący się słowami tego hymnu. Reszta - wynocha! 

Dobry Pasterz nie chciał odpędzać innych owiec od owczarni, chciał je do niej sprowadzić (cf. J 10:16).