czwartek, 2 marca 2017

Nothing's perfect

Zrobiłem to, co powinienem był zrobić już dawno temu: zacząłem chodzić do kościoła innego niż ten najbliższy. Chodziłem do niego przez ostatnie trzy lata, najpierw dlatego, że najbliżej, a ja z ręką na temblaku nie mogłem założyć normalnie kurtki, więc zimą nie marzło się zbytnio. (I kto to pisze!) Potem z przyzwyczajenia, albo z inercji, albo z jednego i drugiego (czyż nie są sobie bliskie?). Wkurzało mnie podejście do liturgii, wkurzało mnie sprawowanie liturgii, i śpiewy organistki, i wycie celebransa, i kazania, itp., itd., pisałem o tym wiele razy. Wreszcie się zebrałem i poszedłem gdzie indziej, kilka tygodni temu. Śpiewy OK, jeden z księży ma trochę niemikrofonowy głos, brzmi zbyt głośno, ale da się znieść. Na kielichu welon – wprawdzie nie zawsze, widać zależy od upodobań celebransa. (Kielichy, nota bene, piękne.) Kazania OK. Msza zaczynana nie z ambonki, ale od ołtarza – yes! Ornaty całkiem w porządku. Widać, że dbają o liturgię, prostą i godną. Ale nic nie jest doskonałe pod Księżycem, jak łatwo o tym zapominamy... Wczoraj celebrans odczytał głośno modlitwę kapłana – apologię – przed Komunią (Panie Jezu Chryste, Ty z woli Ojca, etc.), przeznaczoną do cichego odmawiania, i to odmówił ją zmieniając liczbę na mnogą – już nie wybaw mnie, ale wybaw nas, etc. Zgrzyt. Rozumiem, że zrobił to z myślą o dobru, o korzyści duchowej, wiernych, ale jednak zgrzyt.

O Lómendilu, pamiętaj, pod Wyspą Tiliona nic nie jest doskonałe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz