niedziela, 25 października 2009

Ecce ego et pueri mei quos mihi dedit Deus

Czytam list od Clive’a, z Hiszpanii. (Angielscy seminarzyści zawsze jadą najpierw na rok do Valladolid.) Ciężko tam. Jest ich na roku trzynastu, w wieku od 18 do 49 lat. Muszą się jakoś nauczyć żyć razem, aby przetrwać dalsze lata w seminarium, już na angielskiej ziemi. A ja myśleć zaczynam o studentach, których uczyłem na Służewie.

Zaczęło się od spadających kasztanów. Kiedy pierwszy raz przyjechałem na Służew, prosto z cmentarza, był 21 IX, sobota, dzień św. Mateusza. Braci szli z klasztoru do kościoła, kasztanową alejką; nagle powiał silny wiatr i zaczęły spadać kasztany. Bracia pośpiesznie uskakiwali lub zasłaniali głowy rękoma i kapturami.

Pierwszy rocznik pamiętam jak przez mgłę. Może dlatego, że przejąłem go po innym nauczycielu greki, a może dlatego, że wtedy w moim życiu dużo się działo, i inne wspomnienia przytłumiły służewieckie. Pamiętam, że jeden z braci pożyczał ode mnie książkę z ilustracjami Tolkiena (Franciszek, z Ukrainy), a inny szukał greckiego tekstu najstarszej modlitwy do Matki Bożej (Mikołaj Mrówczyński). Potem był rocznik, z którym zżyłem się najbardziej, jedyny, który odważył się na naukowy obóz grecki: Martinus Germaniae Apostolus, Neoneo, Tabaczek, Łosiu i inni. To z nimi byliśmy na kolacji u sióstr na Piwnej i na herbacie w nieistniejącej już herbaciarni przy Bednarskiej. Potem był rocznik Dominika i Kuby, chyba tylko oni dwaj zostali z tych, którzy uczyli się dodatkowo greki. Chyba w tej grupie był Andrzej od „Wniebowziętej Panienki” – szkoda, że odszedł, miał niezwykłe poczucie humoru. Potem był kolejny rocznik, i kolejny, i kolejny... I jeszcze był taki, z którego dwanaście osób się zapisało na grekę –  i czytaliśmy Herodotowe rewelacje o życiu w Egipcie. Jeden z tych dwunastu, br. Arnold, z wielkim samozaparciem pisał wiersze po łacinie. Ostatnia grecka grupa jest już mniejsza o br. Maksyma... Wreszcie, w zeszłym roku była grupa specjalna, już nie z greki, ale z łaciny – odrzucona przez nauczycielkę łaciny jako za słaba. Bardzo ich lubiłem. Teraz jest nowicjat.

Lubię ich uczyć, tak jak lubiłem uczyć ich poprzedników. Pewnie dlatego, że są młodzi, pełni zapału, radości. Są tak bardzo różni ode mnie, który nigdy młody nie byłem, a mam już za sobą, według Pisma, połowę żywota, i jestem nią srodze zmęczony. Są pełnokrwiści, po prostu – żywi. Potrafią się śmiać (w klasie maturalnej sensacją było to, że na zdjęciu ze studniówki się uśmiecham; ktoś mi wtedy powiedział: „Morawski, nie wiedziałam, że ty się umiesz śmiać!”) i żartować, obserwować z jakąś świeżością świat wokół nich. Nieskażeni jeszcze rutyną i nudą. I oby takimi zostali, bo zbyt wielu już spotkałem mdłych, nudnych i bladych dominikanów.

Ale skoro ja, lodowaty jak Królowa Śniegu i ponury jak Król Olch, nie zdołałem ich zmrozić – to wielkie są szanse, że za łaską Bożą takimi zostaną: wiecznie młodymi, jak pióra orła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz