środa, 5 maja 2010

O przyszłych czasach w nowicjacie

Dawno temu, kiedy uczyłem łaciny polonistów z Uniwersytetu Warszawskiego, pani Brzuska, kierująca lektoratami języków klasycznych, przyszła na moje zajęcia na wizytację. Mówiłem wtedy o tworzeniu czasu przyszłego, futurum primum. Po zajęciach pani B. poprosiła mnie na rozmowę. Zapamiętałem z niej dwie, niezwykle głębokie, uwagi.

Otóż, podając reguły tworzenia łacińskiego futurum, wyjaśniałem, że w koniugacji I i II do tematu czasownika dodajemy cechę czasu, a po niej spójkę (tam, gdzie jest konieczna) i końcówkę osobową. Zapisałem na tablicy coś takiego:

lauda + b + o
lauda + b + i + s
lauda + b + i + t

Przy koniugacji II pisałem:

tene – b – o
tene – b – i – s
tene – b – i – t

Przy I koniugacji oddzielał pan cząstki wyrazu plusami, przy II – kreseczkami.  To się studentom pomyli, pogubią się, i nie będą wiedzieli, o co chodzi! – powiedziała, pełna zgorszenia, pani Brzuska. Od tamtego dnia używam już tylko kreseczek, przy podawaniu wzorów odmiany i zaznaczaniu końcówek, więc mam nadzieję, że nikomu z moich uczniów się nic nie myli. A jeśli się myli, proszę zgłosić, przejdziemy na plusy.

Druga uwaga dotyczyła najzdolniejszej studentki w grupie: Czy pan nie zauważył, że naprzeciw pana siedziała dziewczyna, która cały czas jadła, z taką przeraźliwie tępą miną, kanapkę? Czemu pan nie zwrócił jej uwagi? Gwoli sprawiedliwości muszę napisać, że pani Brzuska wiedzieć nie mogła, iż to najzdolniejsza studentka, jako że nigdy przedtem nie miała z nią kontaktu. A co do jedzenia... Nie mam nic przeciwko, w odróżnieniu od pewnego chamskiego księdza z UKSW, któremu nie podobało się, że jadłem drugie śniadanie w pokoiku wykładowców...

Ale to tylko dygresje, wywołane wspomnieniami czasu przyszłego (a wiele ich mam jeszcze). Miało być o nowicjacie, który dzisiaj właśnie poznawał (i, mam nadzieję, poznał) futurum primum.

„Michałek” pewnie powie, że znowu przesadzam, wczuwając się w problemy nowicjuszy. Ale inaczej nie potrafię. Przeżywam to, że któryś jest smutny czy zmęczony, czy niewyspany, albo nagle odlatuje gdzieś myślami w czasie zajęć, boli go ząb,  ma katar czy problemy z ręką, czy, ogólnie, zgłasza brak chęci do życia... Po odejściu jednego z nich zacząłem myśleć, ile każdy z nich przeżywa (i będzie przeżywał) wahań, zwątpień, niepewności, jakie wewnętrzne walki musi toczyć. Nie wątpię, wiele jest w nowicjacie chwil radości i szczęścia, i głębokiego pokoju – ale przecież to dopiero początek drogi, jej poznawanie i rozeznawanie, a to łączy się z wieloma trudnościami i bólami, z niepokojem i zagubieniem. A do tego masa obowiązków i oficjów, łącznie z myciem wszystkich okien w klasztorze... Zaiste, przez wiele ucisków trzeba nam wejść do królestwa Bożego (Dz 14:22b). Współ-czucie jest łaską, za którą dziękuję Bogu. Pomaga modlić się, pomaga podejmować wysiłki dla innych, pomaga uwalniać się od egoizmu i egocentryzmu. Ale wciąż za mało we mnie tego współczucia, współ-odczuwania, owej sympatii i empatii, jak powiedzieliby Grecy. Za mało.

Współczucie Najświętszej Dziewicy podsyca Jej modlitwę, płonącą w głębinach naszej istoty jak lampa. Płomień tej lampy nie drży. Jest to światło Ducha Świętego, niewidzialne, a Jej miłość do nas podtrzymuje jego płomień. (Thomas Merton w liście do Czesława Miłosza)

Jedyne pośrednictwo Chrystusa pobudza innych do pośrednictwa, jak czytamy w soborowej konstytucji Lumen gentium, a pierwsza pośród stworzeń, pobudzonych do niego, jest Maryja Dziewica. Współczucie Chrystusa, owe viscera misericordiae (Łk 1:78), wzbudza wszelkie inne współczucie. I znowu, pierwsza jest tutaj Mater misericordiae, a za Nią iść powinniśmy my wszyscy. Niech Jej współczucie błaga Boga o nasze współczucie.

PS Zapytali mnie dzisiaj: Jak pan przeżyje, kiedy pójdziemy do Krakowa? Nie wiem. Wiem, że będzie potrzeba bardzo dużo współ-czucia, bo Kraków jest koszmarny, zwłaszcza dla braci studentów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz