Poszedłem wczoraj do kościoła na prawie 3 godziny wcześniej, niż zaczynała się liturgia. Z początku wydawało się, że przesadziłem, bo ludzie tylko spacerowali przed Bożym grobem, wyraźnie znudzeni, przechodzili zupełnie niezainteresowani obok krzyża stojącego na środku ołtarza. Ale po jakich 40 minutach coś się zaczęło dziać: zjawiła się babeczka, która usiadła cztery ławki przede mną, a potem z jakiegoś kartonu, którego nie widziałem, żeby niosła, zaczęła wyjmować jedną po drugiej gromnice, ściągać z nich folię, nakładać osłonki i rozkładać na ławkach na dwa rzędy przed moją, i jeszcze na kilka do przodu. Robiła to sprawnie, niczym karabin maszynowy, i systematycznie, jak deszcz walący o dachy. Potem zaczęła rozkładać na tych ławkach i stojących obok krzesłach karteczki z napisem rezerwacja; zacząłem modlić się do Marii, żeby nie doszła do mnie i nie kazała mi opuścić mojej ławki – mojej, bo na każdej mszy w niej siadam. Na szczęście do tego nie doszło, za to po drugiej stronie nawy pojawili się panowie z teczką, z której wyjęli duże plansze z napisem rezerwacja. Po jakimś czasie zaczęli się tam pojawiać ludzie w białych niby-albach. Jak się dowiedziałem, byli to neoni. Znaczna ich część była zatrważająco gruba, a równie duża część miała okrutne, niesympatyczne i odpychające twarze. Wydaje mi się, że powinienem napisać do proboszcza, że to nie fair gościć w katedrze ludzi z tylu wspólnot charyzmatycznych, tak że brakuje miejsca dla zwykłych parafian, chyba że przyjdą trzy godziny wcześniej jak ja. W każdym razie, dopiero za rok będę miał tego typu problemy.
A i tak najgorsze było, kiedy neoni zaczęli śpiewać swoje pieśni i grać na gitarze. To nawet nie była gra, to było walenie w gitarę. Kyrie eleison.