poniedziałek, 26 marca 2012

Harfa i przekleństwa techniki

Byliśmy wczoraj na koncercie Loreeny McKennitt. Dosyć dziwne przeżycie, usłyszeć na żywo, w dużej sali, to, co się zna na pamięć ze słuchania w domu. Może dlatego chwilami raziła mnie (nad)głośność... Ale usłyszeć na żywo Stolen Child, to było niesamowite, chociażby dla tej jednej piosenki warto było pójść. (Swoją drogą, ciekawe, że takie spokojne utwory ludzie jakby słabiej oklaskiwali.) Poza tym, pierwszy raz słyszałem Loreenę śpiewającą fragmenty niektórych piosenek w duecie z wiolonczelistką, Caroline Lavelle: wspaniały głęboki głos... Poza tym, po Caroline zawsze najbardziej widać, jak cieszy się muzyką, jak się w nią zagłębia.

Już nawet nie pamiętam, ile było bisów, chyba aż trzy, z niesamowitym Huron Beltane Fire Dance na końcu.

Loreena mówiła o swoich podróżach, o celtyckich śladach w Polsce, zachwycała się sufitem Sali Kongresowej, ktoś z sali zawołał 'Come closer', ktoś inny 'I love you'. W pewnym momencie Loreena poprosiła, żeby ludzie nie robili z sali zdjęć komórkami czy aparatami, wyjaśniła, jakie to przykre dla oczu tych, którzy są na scenie. (Nie dziwię się, mnie oślepiały błyski, które widziałem z boku lub z góry, co dopiero, kiedy lampa błyska 'twarzą w twarz', wszystko robi się czerwone.) Przez moment wydawało się, że ludzie posłuchali, ale cóż, potem znowu zaczęłi błyskać, może już nie tak często, ale jednak. Zastanawiam się, jak mogliby żyć ci ludzie kiedyś, kiedy nie było komórek... Większość z nich, jak sądzę, młodsza sporo ode mnie, pewnie nawet nie umie sobie wyobrazić takich czasów: no mobiles, no life, no world... (Pamiętam, kiedy uczyłem w szkole, dzieci były zdumione, że były książki z czarno-białymi ilustracjami. Jak szybko wszystko się zmienia...)

Come away, O human child
To the waters and the wild
With a faery, hand in hand
For the world's more full of weeping
Than you can understand.


PS Myśląc jeszcze o upływie czasu: pierwszy mój kontakt z muzyką Loreeny to przypadkowo widziany w TV teledysk do The Bonny Swans, po którym szybko zapisałem jej nazwisko. Potem usłyszałem tę samą muzykę na obiedzie u Małgorzaty Musierowiczowej, rozpoznałem, mimo że nie mam szczególnego ucha do zapamiętywania, spytałem o wykonawcę: Loreena. Małgorzata miała ją przegraną od jakiejś znajomej. To był chyba 1995 rok. A pierwsza kaseta, jaką kupiłem, Mask and Mirror... to było w przejściu podziemnym przy UW, tym zbudowanym przez PZU, które chciało uniknąć w ten sposób wypłaty odszkodowań za wypadki na trasie między główną bramą UW a przystankiem autobusowym po drugiej stronie. Teraz przejścia już nie ma. Drożdżówki tam można było też kupić, i chyba ksero było. Nie mam już tej kasety, kiedy kupiłem CD, oddałem ją jednemu ze studentów. Teraz trochę żałuję, byłaby to pamiątka...

PPS I jeszcze jedno: osobiście bardzo nie lubię, kiedy ludzie klaszczą w rytm piosenki, zagłuszając muzykę. Przy Santiago Loreena musiała pogrozić palcem, żeby ludzie przestali. Na chwilę podziałało...

1 komentarz:

  1. W pierwszej chwili pomylałam sobie: "ależ zazdroszczę". Ale po zastanowieniu jednak muszę przyznać, że chyba wolę "prywatne koncerty" we własnym pokoju, nawet jeśli za pośrednictwem techniki. Przynajmniej publiczność potrafi się zachować... ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń