Na zajęciach z łaciny, w ramach odprężenia po sprawdzianie z rzeczowników deklinacji III, zajęliśmy się w nowicjacie alfabetem greckim. Było to zresztą na wyraźną prośbę braci z jednej z grup (tej od Dydony, nie tej od zioła). Podałem litery, powiedziałem o dwugłoskach, przydechach i akcentach, napisałem zdanie z Platona, a wtedy jeden z braci zapytał: A pan woli łacinę czy grekę? Odpowiedź nie wymagała zastanawiania się, jest oczywista: wolę grekę. Dlaczego? Trudno wytłumaczyć, estetyka lingwistyczna, przyjemność lingwistyczna po prostu. Dźwięk, barwa słów, gramatyka... Coś, czego nie znajduję w żadnym ze znanych mi języków. Nawet w staroangielskim. Nawet w gockim. Greka ma „to coś”. Łacina przy niej wysiada, nawet w wymowie restytuowanej. To greka jest dla mnie świętym językiem. Nigdy właściwie nie wydawała mi się szczególnie trudna, ani w szkole, ani na studiach. Oczywiście, w nauce greki są i mniej ciekawe momenty, jak np. lektura Ksenofonta czy Tukidydesa, ale nawet u nich zostaje urok samego języka.
Ciekawym, jak greka pójdzie chłopakom z poprzedniego nowicjatu w Krakowie. Póki co, czekają, jest jakieś opóźnienie w rozpoczęciu zająć, a rektor Kolegium nastraszył ich, że greka jest bardzo trudna, że to najtrudniejszy język, jakiego się kiedykolwiek uczył. Niesłusznie. Wielka szkoda, że już greki nie uczą w szkołach...
Ciekawym, jak greka pójdzie chłopakom z poprzedniego nowicjatu w Krakowie. Póki co, czekają, jest jakieś opóźnienie w rozpoczęciu zająć, a rektor Kolegium nastraszył ich, że greka jest bardzo trudna, że to najtrudniejszy język, jakiego się kiedykolwiek uczył. Niesłusznie. Wielka szkoda, że już greki nie uczą w szkołach...