Zacząłem czytać „Wojny klonów. Dzika przestrzeń” Karen Miller. I zacząłem też żałować wydanych 35 złotych. (Dołożyłbym 20, i miałbym inną, lepszą książkę.)
To książka o bohaterach 'Gwiezdnych Wojen', ale oparta na tzw. expanded universe. Innymi słowy, do kanonicznej wersji filmowej dodano tło: wymyślono sięgającą tysiące lat wstecz i kilkadziesiąt lat wprzód historię Republiki, Jedi i Sithów. Książka, którą zacząłem czytać, opowiada o wydarzeniach między „Wojną klonów” a „Zemstą Sithów”. Yoda, Kenobi, Windu, Anakin, Padmé... Znani bohaterowie, ale przedstawieni jakoś inaczej niż w filmie. Niby z większą głębią psychologiczną, z bardziej skomplikowanymi osobowościami, ale... Ta głębia jest strasznie płytka, a osobowości nieco za bardzo skomplikowane. Do tego dodano bohaterów, o których w kanonicznej, filmowej wersji nie ma żadnej wzmianki: np. Ashoka, padawanka Anakina, skądinąd bardzo sympatyczna, ale nieobecna w „Zemście Sithów” – spodziewałbym się, że będzie o niej mowa, że się gdzieś pokaże... Ale w filmach, jeśli pamięć mnie nie zawodzi, nie ma nic o jakichkolwiek padawanach Anakina.
Może jestem twardogłowy albo brak mi wyobraźni, ale książka – a przypuszczam, że inne z tej serii – niewiele ma dla mnie wspólnego ze światem 'Gwiezdnych Wojen', takim, jak przedstawiony w filmach, które pozostają dla mnie kanoniczną wersją, kanonicznym przedstawieniem tego, co działo się dawno, dawno temu w odległej Galaktyce. W książkach są imiona filmowych bohaterów – i to wszystko. Ów expanded universe jest jakimś innym światem, brakuje mu, banalnie nieco to ujmując, klimatu 'Gwiezdnych Wojen'.
Im dłużej myślę o takich sprawach, tym bardziej nabieram przekonania, że wszelkie próby uzupełniania stworzonych światów skazane są na niepowodzenie. Poza 'Gwiezdnymi Wojnami' mam też doświadczenie z Tolkienem. Owszem, on sam pisał, że inne umysły, inne dłonie mogą uzupełnić świat, który on zarysował, powołał do istnienia – i wielu poszło za tą wskazówką, tworząc masę tzw. fanfików. Sam nawet kilka razy tak zrobiłem. Ale, znowu: są imiona bohaterów, są miejsca, są odniesienia do opisanych przez Tolkiena wydarzeń – i nic poza tym. Martwota. Zupełnie nie potrafię w tych tekstach – patrząc z perspektywy czasu, nawet w moich własnych – odnaleźć tolkienowskiego ducha. Napisałem np. tolkienowski wiersz w stylu Emily Dickinson, i jako wiersz jest on, nieskromnie powiem, opierając się na opiniach kilku osób, naprawdę dobry. Ale nie jest tolkienowski; jestem przekonany, że Tolkien nie rozpoznałby w nim klimatu Śródziemia, nie rozpoznałby w nim swojej wizji, chociażby z racji formy poetyckiej, zupełnie mu obcej. Tak samo z cała masą fanfików: nie ma w nich klimatu tolkienowskiego świata. Owszem, niektóre z nich to pewnie całkiem dobre opowiadania, same w sobie, ale są dla tolkienowskiego świata – i tu nawiążę do tekstu samego Tolkiena, zatytułowanego „Drzewo i liść” – jak toporne, bez gustu domalowane liście na delikatnym i pięknym obrazie. Czytając je, tak samo jak czytając książki o 'Gwiezdnych Wojnach', nie można wejść w ów świat, w ową – żeby znów użyć tolkienowskich teorii – subcreation. Trudno w nie naprawdę uwierzyć, zanurzyć się w nich, dać się im porwać. Przynajmniej ja tego nie potrafię. Czuję się w nich obco.
To trochę tak, jakby zamiast dobrego, smacznego pączka dostać jakiegoś kluchowatego gnieciucha, nasączonego tłuszczem wielokrotnego smażenia. Jeśli poważnie nie zaszkodzi, będzie się przynajmniej nieprzyjemnie odbijał.
Czy dzieło jednego człowieka może udoskonalić drugi, który nie poznał nigdy pierwszego?
OdpowiedzUsuńW 19. wieku filolodzy bardzo często "poprawiali" antycznych autorów, tam, gdzie tekst był niejasny w tradycji rękopiśmiennej. "Sofokles nie mógł tak napisać, napisałby tak", myśleli.
OdpowiedzUsuńW przykładach, o których piszę, chodzi może nie tyle o udoskonalenie, ale o uzupełnienie, które jednak słabo wychodzi: dostajemy teksty "based upon", ale dosyć dalekie od tej "bazy".
Nikt nie jest w stanie napisać tak "jak Tolkien". Pisząc, odwołujemy się przecież do własnej osobowości, zainteresowań, przeżyć - posługując się tylko niejako światem wykreowanym przez pisarza (niby teatrem i aktorami), ale organizujemy wszystko po swojemu, coś mamy do 'dopowiedzenia', bo nie może zrobić inaczej. Dla mnie to też jest piękne, że nikt nie jest w stanie wejść "w buty" Tolkiena- zostaliśmy stworzeni jako niepowtarzalne jednostki, może zatem pojawić się coś innego, nowego- nie >>TA<< jakość, ale inny odblask. Jaka będzie tego wartość? Być może taka, jaką pracę włożył człowiek w rozwój swojego życia i duszy, uniwersalność zapytania...być może... Gdybyśmy nawet nie porywali się na próby dopowiedzenia czegoś tudzież odpowiedzi na jakieś poruszający serce obraz, nawet samo odczytanie w ciszy, dla siebie jest filtracją tekstu przez "inność": każda osoba c z y t a inaczej, wyłapuje inne sensy, rozumie mniej lub bardziej inne aspekty, różne fragmenty są jej drogie. Poniekąd jesteśmy skazani na bycie samotnościami. A ponieważ dzieło, jeśli jest prawdziwym Dziełem, i ma w sobie odblask Prawdy, rezonuje w duszy czytającego czymś znajomym, jeśli jest na Prawdę otwarta, prowokuje też do jakiejś formy odpowiedzi. Jaka jest ta odpowiedź...och...to już inna sprawa...Niemniej, ta odpowiedź często potrafi dać trochę radości innym, którzy lubią ten obraz, metaforę, klimat...nawet pomóc im coś zrozumieć -a to już jakaś wartość. Nie twierdzę, że da się porównać z obcowaniem z oryginałem. Ale...Nie zawsze musi być kluchą. ;)
OdpowiedzUsuńTak, każda osoba czyta inaczej, to prawda... Chodzi mi bardziej o to, że wchodząc w twórczość fanowską nie umiem zawiesić mojej niewiary, nie wchodzę w subcreation (wtórtworzenie, chyba tak to na polski tłumaczą?), nie wchodzę w świat, który na czas lektury staje się dla mnie rzeczywisty. Przy i po lekturze samego Tolkiena po prostu jestem w Innym Świecie, jego bohaterowie stają się dla mnie bohaterami z krwi i kości, ich losy stają się dla mnie rzeczywiste: tak jak na mniejszą skalę, a bardziej zauważalnie, w dobrym filmie: przez dwie godziny jesteś w innym świecie, jesteś jego częścią, poza rzeczywistością, w której żyjemy (tu jeszcze działa ciemność sali kinowej, bardziej stwarza oderwanie od rzeczywistości). Przy fanfikach tego nie doświadczam, one są bardziej jak oglądanie pocztówki z np. Wenecji niż bycie w Wenecji.
OdpowiedzUsuńChyba nie ma sensu się zmuszać by lubić twórczość fanowską "na siłę". Są rzeczy, które potrafią zachwycić - np. iluminowany na wzór średniowiecznych kaligrafii "Silmarillion", inne mniej, jak na przykład fanfik mocno odbiegający "duchem" do przekazu Tolkiena. Dobre jest to, że jest różnorodność i czasami można odnaleźć coś dla siebie. A najważniejsze, że zawsze jest oryginał. Uzdrowienie, ucieczka i pocieszenie - płynące z dobrze napisanej, dbającej o słowo i prezentowane wartości, opowieści. :)
UsuńJeszcze inny obraz, trochę pokazujący, o czym myślę, to tłumaczenie jakiegoś tekstu. Ostatnio porównywałem osiem przekładów jednego tekstu - nie znam języka oryginału, więc skazany jestem na przekład - i przynajmniej dwa z nich odrzucają od razu, odpychają. Nie czuję w nich, jeśli można tak powiedzieć, samego tekstu, który odczuwam, na różne sposoby, w pozostałych sześciu przekładach. Wszystkie są tłumaczeniami tego samego tekstu, więc wszystkie w jakiś sposób odbijają Prawdę, ale nie wszystkie odbicia działają. Tolkien jest jednym z tych sześciu tłumaczeń, poruszającym, działającym.
OdpowiedzUsuńPotrafię to sobie wyobrazić.
UsuńPrzykładowo jest kilka wersji zdania: "Cóż człowiekowi po tym, choćby cały świat zyskał a szkodę na swej duszy poniósł? Albo co człowiek da w zamian za swą duszę?" (Mat 16:26)...W najnowszym przekładzie brzmi: "Jaką korzyść będzie miał człowiek, jeśli zdobędzie cały świat, ale straci swoje życie? Albo co może dać człowiek w zamian za swoje życie?"
To już przecież zupełnie co innego... "życie" a "dusza" niosą inne sensy...:( Przyznam, że nawet nie rozumiem zdania, w którym jest "życie". Stracić "życie" bardziej rozumiem jako stracić życie dla Boga, zamiast chcieć je zachować. W podanym wyżej sensie, nic nie rozumiem. Przecież to oczywiste, że kiedyś stracimy swoje życie, a wszelkie dobra tego świata są wtedy na nic :D
Wstyd przyznać, jestem przywiązana do tłumaczenia z "duszą"...
Ma w sobie głębię...Rozumiem to zdanie wtedy tak, że nawet zdobywając cały świat, a tracąc więź z Bogiem, nic nie zyskujemy, wszystko wydaje się popiołem. I nie trzeba momentu śmierci, żeby się o tym przekonać (bo wszystko zostawiamy). Wystarczy sobie po prostu wyobrazić, że ma się "wszystko" i jednocześnie nic nie cieszy, bo się to "ma". A spokój dusza może odnaleźć tylko w Bogu i zrozumieniu, że to, co najcenniejsze nie jest nasza własnością, a to, co można nam odebrać, nie jest Bogiem.
'Dusza' to tłumaczenie dosłowne semityzmu; dusza = życie w języku biblijnym. 'Stracić życie' to może nie jest najszczęśliwsze tłumaczenie: chodzi o zmarnowanie życia. Można zyskać cały świat, a zmarnować zupełnie swoje życie. Życia nie można kupić, nie można go przedłużyć, jest poza naszą "władzą"; dusza = życie, nie ma nic, co można by położyć na wadze jako równowartość. W opowieściach i legendach nawet wtedy, kiedy ktoś zawiera pakt z diabłem, może dać "tylko" swoją duszę, nie ma nic innego, co zadowoliłoby diabła jako równowartość. Tak samo wobec Boga: nie można dać nic, co równałoby się wartości duszy (cf. Ps 49). Zmarnowanego życia nie da się "odrobić".
OdpowiedzUsuńNiektórzy tłumaczą piekło jako posiadanie tego wszystkiego, czego pragnęliśmy, tylko nagle się okazało, że to wcale nie daje nam tej radości, jakiej się spodziewaliśmy: "znajdą to, czego pragną, ale wraz z rozpaczą", jak napisał Lewis w "Siostrzeńcu czarodzieja". Ta myśl w nieco zbanalizowanej formie jest popularna jako powiedzenie "pieniądze szczęścia nie dają".
Dziękuję Ci serdecznie za tą odpowiedź! Bardzo do mnie trafiła :)))
Usuń