Ucząc
kogoś, mniej lub bardziej świadomie naśladuje się tych, którzy
nas uczyli. Ich sposób tłumaczenia różnych zagadnień, czasami
poczucie humoru. Ostatnio myślałem o moich nauczycielkach
matematyki, w jaki sposób wpłynęły na moje nauczanie, chociaż z
matematyką nie mam teraz nic wspólnego – poza liczeniem
przypadków w różnych językach, bo nigdy nie pamiętam, który ile
ma.
W
szkole podstawowej matematyki uczyła pani H. Nazwiska nie podam, aby
kobiecie wstydu nie robić. Czasami nazywaliśmy ją badylarką,
córką badylarza, a to z powodu czekolady, ale takiej dobrej,
zagranicznej, z bazaru, która pojawiała się niezwykle często w
dyktowanych przez nią zadaniach: doszliśmy do wniosku, że
nieszczęsna kobieta dorabia sobie na bazarze, sprzedając goździki,
powszechnie niegdyś hodowane w szklarniach, często zatem ogląda, a
może i kupuje, ową czekoladę, ale taką dobrą, zagraniczną, z
bazaru. Nie lubiłem pani H. Po części dlatego, że wszyscy ją
chwalili, a ja wolałem iść pod prąd. (Czy ją lubili, to osobna sprawa.) Fakt, uczyła dobrze,
chociaż mało przyjemnie. Potrafiła podyktować temat lekcja
głuptaków w klasie piątej. Podobno czasami biła linijką po
rękach, chociaż tego nie widziałem, i potrafiła paznokciami
rysować po czyjejś głowie. Pamiętam, jak kiedyś bardzo się
zdziwiła, że przeczytałem tylko zadany do domu rozdział z
podręcznika: A dalej nie czytałeś, następnego rozdziału? Nie
ciekawiło cię, co tam będzie? Nie, nie ciekawiło mnie. Wolałem
czytać Balladynę. W ostatniej klasie pani H. wprowadziła
przymusowe szkolenie, w każdy czwartek, o 7:30, przed lekcjami, jako
przygotowanie do liceum. Pomysł niewątpliwie bardzo dobry, ale
dlaczego wprowadzany na siłę, pod przymusem? Przestałem
przychodzić – jedyny w całej klasie – na te przed-lekcje,
kłamiąc, że moi rodzice sobie tak życzą, i mimo to nie miałem żadnych
problemów z egzaminem do liceum. Kiedyś nauczycielka historii
powiedziała nam, że nikt nie chce mieć lekcji po pani H., jako że
dzieci są wtedy rozdrażnione i niespokojne. Nie wiem, czy tak
powinni się czuć uczniowie po lekcji z dobrym nauczycielem.
W
liceum zaś matematyki uczyła nas pani Ponderowa. Zawsze w bluzkach
z krótkim rękawem, typowa choleryczka, ze specyficznym poczuciem
humoru, czasami lekko złośliwym – ale lubiłem ją. Miała pewne
zdolności paranormalne, jestem pewien (trzy osoby wiedzą, skąd
moja pewność). Uczyła wspaniale, dowcipnie tłumacząc rozmaite
zawiłości matematyki. Pamiętam, jak wyjaśniała symbole używane
w logice, pokazując, jak je mnemotechnicznie połączyć z
'lub', 'i', 'wtedy i tylko wtedy'. A 'nieprawda, że p' oznacza się ~p, bo
każde kłamstwo jest pokręcone, mówiła. I pamiętam, jak kiedyś, zapytana
zupełnie nagle o powiązania gier liczbowych z rozwojem matematyki –
temat, który pojawił się na lekcji historii – od ręki podała
historię kilku uczonych, którzy zajmowali się tymi zagadnieniami.
W któryś Tłusty Czwartek, kiedy matematyka była na jednej z
ostatnich lekcji, spytaliśmy jej, czy możemy zjeść pączki,
których nie pozwolił nam jeść żaden inny nauczyciel. I tak cały dzień nosicie te pączki i nie możecie zjeść?! I zamiast matematyki jedliśmy pączki. W pewnym
momencie zabrzmiał tubalny głos pani Ponderowej: Dowgielewicz, nie
jedz tak łapczywie, wstydź się! A kiedyś, pod koniec roku, kiedy
dała pewnej Wiśniewskiej warunkową tróję, kazała jej napisać
specjalne oświadczenie: 'Ja, Wiśniewska, zobowiązuję się, że w
przyszłym roku będę się uczyła matematyki, zaliczę każdą
klasówkę', etc., po czym złożyła kartkę z tym tekstem na cztery i
włożyła sobie do portfela: Wiśniewska, podpisane przy wszystkich,
schowane przy pieniądzach, nie bój się, nie zapomnę.
Od innych nauczycieli wiedzieliśmy, że pani Ponderowa gra na
harmonii i pięknie śpiewa. I wreszcie, nauczyła nas robić
konfiturę z orzechów włoskich! Ostatni raz widziałem się z nią,
kiedy miałem w liceum praktyki. Marcin, powiedziała, nie ucz nigdy
w szkole, jak już raz wejdziesz, nie zdołasz wyjść. Wiem, że
było jej ciężko, zawsze uczyła klasy humanistyczne i klasyczne,
gdzie orłów nie było, a matematyka była w wersji nieco okrojonej,
i dla takiej, jak ona, choleryczki, było to naprawdę wielkie
wyzwanie: podać wiedzę w formie zrozumiałej dla niezbyt ścisłych
umysłów, i wytrzymać bez wybuchu gniewu, kiedy owe umysły
zupełnie sobie nie poradzą. A przecież nigdy, nigdy nie nazwała
nikogo głuptakiem czy idiotą.
I
o to właściwie chodzi w nauczaniu: do każdego ucznia podejść z
szacunkiem, żadnego nie poniżać i nie ośmieszać, i nie pozwalać
na to innym.