piątek, 19 października 2012

Czekolada z bazaru i konfitura z orzechów

Ucząc kogoś, mniej lub bardziej świadomie naśladuje się tych, którzy nas uczyli. Ich sposób tłumaczenia różnych zagadnień, czasami poczucie humoru. Ostatnio myślałem o moich nauczycielkach matematyki, w jaki sposób wpłynęły na moje nauczanie, chociaż z matematyką nie mam teraz nic wspólnego – poza liczeniem przypadków w różnych językach, bo nigdy nie pamiętam, który ile ma.

W szkole podstawowej matematyki uczyła pani H. Nazwiska nie podam, aby kobiecie wstydu nie robić. Czasami nazywaliśmy ją badylarką, córką badylarza, a to z powodu czekolady, ale takiej dobrej, zagranicznej, z bazaru, która pojawiała się niezwykle często w dyktowanych przez nią zadaniach: doszliśmy do wniosku, że nieszczęsna kobieta dorabia sobie na bazarze, sprzedając goździki, powszechnie niegdyś hodowane w szklarniach, często zatem ogląda, a może i kupuje, ową czekoladę, ale taką dobrą, zagraniczną, z bazaru. Nie lubiłem pani H. Po części dlatego, że wszyscy ją chwalili, a ja wolałem iść pod prąd. (Czy ją lubili, to osobna sprawa.) Fakt, uczyła dobrze, chociaż mało przyjemnie. Potrafiła podyktować temat lekcja głuptaków w klasie piątej. Podobno czasami biła linijką po rękach, chociaż tego nie widziałem, i potrafiła paznokciami rysować po czyjejś głowie. Pamiętam, jak kiedyś bardzo się zdziwiła, że przeczytałem tylko zadany do domu rozdział z podręcznika: A dalej nie czytałeś, następnego rozdziału? Nie ciekawiło cię, co tam będzie? Nie, nie ciekawiło mnie. Wolałem czytać Balladynę. W ostatniej klasie pani H. wprowadziła przymusowe szkolenie, w każdy czwartek, o 7:30, przed lekcjami, jako przygotowanie do liceum. Pomysł niewątpliwie bardzo dobry, ale dlaczego wprowadzany na siłę, pod przymusem? Przestałem przychodzić – jedyny w całej klasie – na te przed-lekcje, kłamiąc, że moi rodzice sobie tak życzą, i mimo to nie miałem żadnych problemów z egzaminem do liceum. Kiedyś nauczycielka historii powiedziała nam, że nikt nie chce mieć lekcji po pani H., jako że dzieci są wtedy rozdrażnione i niespokojne. Nie wiem, czy tak powinni się czuć uczniowie po lekcji z dobrym nauczycielem.

W liceum zaś matematyki uczyła nas pani Ponderowa. Zawsze w bluzkach z krótkim rękawem, typowa choleryczka, ze specyficznym poczuciem humoru, czasami lekko złośliwym – ale lubiłem ją. Miała pewne zdolności paranormalne, jestem pewien (trzy osoby wiedzą, skąd moja pewność). Uczyła wspaniale, dowcipnie tłumacząc rozmaite zawiłości matematyki. Pamiętam, jak wyjaśniała symbole używane w logice, pokazując, jak je mnemotechnicznie połączyć z 'lub', 'i', 'wtedy i tylko wtedy'. A 'nieprawda, że p' oznacza się ~p, bo każde kłamstwo jest pokręcone, mówiła. I pamiętam, jak kiedyś, zapytana zupełnie nagle o powiązania gier liczbowych z rozwojem matematyki – temat, który pojawił się na lekcji historii – od ręki podała historię kilku uczonych, którzy zajmowali się tymi zagadnieniami. W któryś Tłusty Czwartek, kiedy matematyka była na jednej z ostatnich lekcji, spytaliśmy jej, czy możemy zjeść pączki, których nie pozwolił nam jeść żaden inny nauczyciel. I tak cały dzień nosicie te pączki i nie możecie zjeść?! I zamiast matematyki jedliśmy pączki. W pewnym momencie zabrzmiał tubalny głos pani Ponderowej: Dowgielewicz, nie jedz tak łapczywie, wstydź się! A kiedyś, pod koniec roku, kiedy dała pewnej Wiśniewskiej warunkową tróję, kazała jej napisać specjalne oświadczenie: 'Ja, Wiśniewska, zobowiązuję się, że w przyszłym roku będę się uczyła matematyki, zaliczę każdą klasówkę', etc., po czym złożyła kartkę z tym tekstem na cztery i włożyła sobie do portfela: Wiśniewska, podpisane przy wszystkich, schowane przy pieniądzach, nie bój się, nie zapomnę. Od innych nauczycieli wiedzieliśmy, że pani Ponderowa gra na harmonii i pięknie śpiewa. I wreszcie, nauczyła nas robić konfiturę z orzechów włoskich! Ostatni raz widziałem się z nią, kiedy miałem w liceum praktyki. Marcin, powiedziała, nie ucz nigdy w szkole, jak już raz wejdziesz, nie zdołasz wyjść. Wiem, że było jej ciężko, zawsze uczyła klasy humanistyczne i klasyczne, gdzie orłów nie było, a matematyka była w wersji nieco okrojonej, i dla takiej, jak ona, choleryczki, było to naprawdę wielkie wyzwanie: podać wiedzę w formie zrozumiałej dla niezbyt ścisłych umysłów, i wytrzymać bez wybuchu gniewu, kiedy owe umysły zupełnie sobie nie poradzą. A przecież nigdy, nigdy nie nazwała nikogo głuptakiem czy idiotą.

I o to właściwie chodzi w nauczaniu: do każdego ucznia podejść z szacunkiem, żadnego nie poniżać i nie ośmieszać, i nie pozwalać na to innym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz