Chociaż wiele jest kobiet w moim życiu, nie będą to wyznania w stylu św. Augustyna, więc proszę się nie gorszyć. Trudno mi ten tekst pisać, bo o jednej z pań muszę pisać w czasie przeszłym, o drugiej - w teraźniejszym, ale może uda mi się nie poplątać gramatycznie. Jedną widywałem często przez prawie 20 lat, drugą widziałem tylko raz i wymieniłem z nią kilka maili.
W tym momencie pewnie już wszyscy uważni i wierni czytelnicy się domyślają, o kogo chodzi: o prof. Annę Świderkównę i prof. Robertę Frank. Co jest wspólne dla nich obu, to filologia, chociaż dla jednej była to filologia klasyczna, dla drugiej zaś jest to filologia angielska i skandynawska.
Anna Świderkówna uczyła mnie czytać Biblię po grecku. Dawno temu, w pewien październikowy dzień, w jasno oświetlonej bibliotece Zakładu Papirologii, moje trzy koleżanki z roku i ja spotkaliśmy się z nią po raz pierwszy. Wszystko dzięki miniaturowemu ogłoszeniu (sekretarka naszego Instytutu, pieczętująca się jako „magister specjalista”, miała skłonność do wywieszania miniaturowych kartek z ogłoszeniami), które wypatrzyła moja przyjaciółka z ławki obok, Agnieszka. I tak się zaczęło... Najpierw były zajęcia na papirologii, potem, przez krótki czas, na filologii klasycznej, wreszcie w domu pani profesor, w którym wtedy jeszcze można było usiąść przy stole. W miarę upływu lat, stół zajmowały stosy książek, które potem gromadziły się i pod stołem, i na podłodze, i wreszcie na łóżku. Czytaliśmy Nowy Testament, trochę Septuaginty. Szybko się okazało, że oprócz filologii uczyła nas wielu jeszcze innych rzeczy: szukania Boga, zaufania Mu, miłości do Kościoła. W pewien sposób, staliśmy się rodziną. Nigdy nie zapomnę, jak w 1995 odwiedziła mnie w szpitalu, przynosząc żetony do telefonu, gdyż, jak stwierdziła, to jedna z najważniejszych rzeczy potrzebnych w szpitalu. Potem, kiedy wyjechała do Gniezna, często dzwoniła i pisała. Dwa dni po jej pogrzebie znalazłem przypadkiem jeden z tych listów w jakiejś książce; pisała w nim, że o mnie pamięta, i prosiła, żebym pamiętał o niej, bo tego potrzebuje. (W Gnieźnie, na prośbę arcybiskupa Muszyńskiego, głosiła radiowe pogadanki o Biblii w świecie greckim; z pewnych względów nie było to łatwe zadanie.)
Kiedy się do niej przychodziło, stała zawsze w otwartych drzwiach swojego mieszkania, i to w pewien sposób oddaje jej osobowość: to wyjście ku drugiej osobie. Dzieliła się wszystkim: wiedzą, doświadczeniem, historią swojego życia, nawet pieniędzmi. Kiedy dzwoniła, zawsze chętnie rozmawiała przez chwilę z moimi rodzicami, a kiedy zaszczekała Nessa, zawsze się o nią wypytywała. W ogóle kochała przyrodę. Pamiętam, jak kiedyś, zimą, nieco się spóźniła na zajęcia, gdyż po drodze chciała nakarmić kaczki w Parku Saskim. Opowiadała, jak ciężko jej było rozstać się z psem, kiedy szła do klasztoru w Żarnowcu. Owszem, bywała apodyktyczna, potrafiła być krytyczna, ale myślę, że miała ku temu prawo.
Robertę Frank poznałem poprzez jej artykuły. Najpierw był rozdział w The Cambridge Companion to Old English Literature; tekst o germańskim dziedzictwie staroangielskiej literatury był bardzo rzeczowy, świadczący o wielkiej wiedzy autorki, a jednocześnie bardzo jasno napisany, prostym językiem, i pełen humoru – rzecz, która rzadko się zdarza w tekstach naukowych. Wyobrażałem ją sobie wtedy jako starszą, siwą panią, o nieco męskim wyglądzie (to za sprawą imienia, jak sądzę). Jakież było moje zdumienie, kiedy zobaczyłem ją w Leeds w 2005! Można o niej powiedzieć tylko jedno: charming! To spojrzenie, ten uśmiech, ten sposób mówienia w doskonały sposób współgrają z jej pisarskim stylem. Teksty Roberty zawsze są porywające, zawsze pełne humoru, często polemiczno-ironiczne wobec kolegów po fachu, i zawsze bardzo rzeczowe: żadnego spłycania tematu, żadnych ogólnych i nieprecyzyjnych sformułowań. Każdy właściwie z jej artykułów ma przemyślnie skonstruowany, chwytliwy tytuł. (Nie wiem, na ile mi się to udaje, ale staram się w tym ją naśladować.) Przykłady? „Trzy puchary i jeden pogrzeb w Beowulfie”, „Dyskretny urok słabej formy przymiotników staroangielskich”, „Nieznośna lekkość bycia filologiem”, czy „Skandal w Toronto”. Ten ostatni tekst jest szczególnie fascynujący, mówi o datacji Beowulfa – problemie właściwie nie do rozwiązania; ogólnie rzecz ujmując, można podzielić filologów na tych, którzy datują ten poemat wcześnie (8. wiek), i późno (10-11. wiek). Dwóch profesorów, którzy ostatnio promowali powrót do wczesnego datowania, Roberta porównuje do dwóch projektantów mody, którzy wprowadzili ponownie na rynek pewien rodzaj butów, tzw. hush-puppies; a robi to w tak dowcipny i lekki sposób... Tylko ona to potrafi. Poza tym, i to jest dla mnie bardzo ważne, Roberta Frank jest prawdziwym filologiem, pewnie jednym z ostatnich wielkich filologów, bo to gatunek wymierający.
Obu paniom zawdzięczam wiele. Roberta Frank chętnie odpowiada na e-maile, służąc radą (ciekawe, rzadko się to zdarza wśród polskich uczonych, natomiast nie zdarzyło mi się, aby pozostał bez odpowiedzi mail wysłany do jakiegoś zagranicznego profesora). Anna Świderkówna kiedyś mi powiedziała, że zawsze mi chętnie pomoże, nawet wtedy, kiedy będzie już Tam, po Drugiej Stronie – „a nawet wtedy tym bardziej będę mogła ci pomóc”, stwierdziła. I w tym momencie czas przeszły łączy się z czasem teraźniejszym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz