sobota, 13 listopada 2010

Głos z przeszłości

Przeglądając to, co zostało mi po starym domu, znalazłem taki wpis, zdaje się, że jednego z moich dawnych dominikańskich uczniów, ukrytego pod pseudonimem:

[...] pana wpisy są najciekawsze, szczerze mówiąc zawsze czekam na kolejne, bo dają mi dużo do myślenia, pokazują rzeczy na które nie zwróciłem uwagi, choć miałem z nimi styczność. Nie piszę tego, żeby tylko powiedzieć komplement, ale dlatego, żeby pan wiedział, że to co powiedział pański przyjaciel, według mnie, jest zaletą tego blogu. Proszę pisać dalej. (Mainchin, 2008-12-27, 18:39)

Przez cały czas pisania blogu na liturgia.pl zastanawiałem się, czy moje pisanie ma sens. Nie, nie piszę tego z fałszywej skromności. Owszem, lubiłem pisać, czasami nawet wydawało mi się, że piszę ciekawie, ale nigdy nie byłem pewny, czy to pisanie czemuś służy, czy czytelnikom się podoba, pomaga im – wszak aut prodesse aut delectare debeo. Zawsze się cieszyłem, kiedy dochodziły do mnie, niespodziewane często, głosy od czytelników, którzy dziękowali mi za moje pisanie: moi studenci i studentki, kore, Asteroessa, dominikanie, z którymi współpracowałem... Zaskakiwało mnie to, ale jednocześnie dawało radość i,  swego rodzaju, dumę.

Proszę pisać dalej. Po raz kolejny zastanawiam się, czy to pisanie ma sens. Forum, na którym pisałem poprzednio, bardzo się zmieniło – moje opinie wyraziłem w 500. wpisie po staroangielsku: uncuðe and ofermode men comon, and se stede in interrete is awend. Najazd Hunów. Wydaje mi się, że redakcja zaczęła współpracować ze środowiskiem, które jest mi całkowicie obce ideowo i kulturowo, i widziałem stopniowe zmiany: niektórzy odeszli, zamilkli, przestali pisać; komentarze, które zaczęły się pojawiać, sugerowały, że ci, którzy do tej pory wypowiadali się na liturgicznym forum, błądzą, niczego nie wiedzą, nie są w stanie prowadzić dyskusji na odpowiednim poziomie. To było coraz mniej przyjemne. Co do mnie, to prawda, jestem szowinistycznym filologiem, i dyskusji pozafilologicznych prowadzić nie umiem. Dla mnie język i tekst pozostaną zawsze najważniejsze.

Poza tym, patrzenie z góry na innych, ocenianie ich wiary, postępowania, życia z Bogiem i w Bogu... Któż z nas ma do tego prawo? Tymczasem pojawili się jedyni sprawiedliwi, przekonani o własnej doskonałości, gotowi potępić wszystkich, którzy myślą inaczej niż oni, którzy szukają, którzy czasami błądzą po omacku. Nie – dla takich nie ma litości, jest tylko pogarda.

Przypomina mi się wypowiedź kard. Ratzingera, z wywiadu „Sól ziemi”:

Lektura teologiczna sama z siebie nie czyni człowieka lepszym. Może się do tego w pewnej mierze przyczyniać, gdy człowiek nie tylko uprawia ją jako teorię, lecz stara się dzięki niej lepiej zrozumieć siebie, ludzi, cały świat, a potem przyswoić ją sobie jako formę życia. Sama w sobie, teologia jest wszakże przede wszystkim zajęciem intelektualnym, zwłaszcza gdy uprawia się ją z naukową ścisłością i powagą. Teologia może wpływać na postawę człowieka, ale – jako taka – nie musi czynić go lepszym.

Obawiam się, że większości uprawiających teologię z naukową ścisłością i powagą, nie czyni ona lepszymi. Raczej zamyka ich na innych. Lepiej zrozumieć ludzi bez współ-czucia się nie da.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz