Rozmyślałem w nocy nad wczorajszym ogniskiem w duszy. Jeden z przekładów nie mówi o ogniu, który zapłonął w sercu, ale o paleniu z dymem, choć bez płomienia (my heart had been smouldering within me). Ogień ukryty, nie buzujący, nawet nie żar. Kadzidło? Też pali się bez płomienia i dymi, ale jednak w kadzielnicy wyraźnie widać żar. Medytacja to jednak nie ognisko (mylący zatem tytuł wczorajszego wpisu), ale płomień lampy, czyli bardziej obraz z Mertona, ów niewidzialny płomień, podsycany modlitwą świętej Maryi. Nie ognisko w ciemnym lesie, ale płomień w ciemnym pokoju. Wieczna lampka w ciemnym kościele. Drżący płomień, a przecież niegasnący. Właściwie łacińskie concalere, dokładnie odpowiadające greckiemu θερμαίνομαι w Septuagincie, znaczy rozgrzać, ale to też nie ten obraz. Meditatus sum nocte cum corde meo (Ps 77 [76]:7), tu już bardziej zbliżamy się do obrazu samotnego, drżącego płomienia wśród ciemności.
I jeszcze jeden werset Psalmisty, z psalmu 64 [63]:2, ale w wersji Neowulgaty: Exaudi, Deus, vocem meam in meditatione mea. To z kolei psalm, który mówi, według Ojców, o Męce Pańskiej, prorok błaga w nim o uwolnienie od wrogów. Tu medytacja nie jest już taka spokojna, staje się walką – o samego Boga. Walką z demonami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz