niedziela, 16 października 2011

O tempora!

Sześć tygodni przed końcem roku zaczyna się czytać Pierwszy List do Tesaloniczan, najstarszy z Pawłowych listów, list w pewnym sensie eschatologiczny. To w nim czytamy o Paruzji i archanielskiej trąbie, która ogłosi koniec czasu.

W czytanym dziś fragmencie Paweł zwraca się do Tesaloniczan ἀδελφοὶ ἠγαπημένοι ὑπὸ τοῦ θεοῦ, bracia umiłowani, czy może raczej, ukochani przez Boga (1 Tes 1:4). Niełatwo to przetłumaczyć: to perfectum, jeden z dziwnych greckich czasów, nie mający właściwie swojego odpowiednika w języku polskim. Niektórzy nazywają go czasem teraźniejszym pogłębionym (ale co to ma znaczyć?) albo czasem teraźniejszym dokonanym (jak wyżej). Może angielski Present Perfect najlepiej oddaje greckie perfectum. W każdym razie, nie jest to czas przeszły, jak łacińskie perfectum.

Kiedyś uczono nas, na wzór właśnie angielskiego Present Perfect, że perfectum oznacza obecny wynik czynności dokonanej w przeszłości. Czyli, jak w nieśmiertelnym przykładzie: Umyłem ręce i są czyste. Albo jak w okrzyku żołnierza spod Maratonu: Zwyciężyliśmy i jesteśmy zwycięzcami. I mnie tak uczono, i ja tak uczyłem. Jednak coraz bardziej skłaniam się ku interpretacji Andrew Sihlera, który w swej New Comparative Grammar of Greek and Latin wyjaśnia, że perfectum wyraża trwały stan, pewną statyczność nawet, niezależną od przeszłości (i podaje przykłady czasowników, występujących w perfectum, do których niezbyt można zastosować podaną wyżej definicję stanu wynikającego z przeszłej czynności). Oczywiście, można ten fragment z Listu do Tesaloniczan przełożyć bracia, których Bóg pokochał i wciąż kocha. Ale czy Bóg tych ludzi kiedyś nie kochał, On, który jest poza czasem? Był kiedyś taki okres, kiedy Tesaloniczan Bóg nie kochał, i zaczął ich kochać dopiero wtedy, kiedy stali się chrześcijanami? Bóg was kocha, jesteście kochani przez Boga – pewien trwały stan, wyrażany przez perfectum.

Inny przykład to początek Pierwszego Listu św. Jana, gdzie perfectum jest wręcz stłoczone w jednym zdaniu. ὃ ἀκηκόαμεν, ὃ ἑωράκαμεν, tłumaczone zwykle jako co usłyszeliśmy, co zobaczyliśmy (1 J 1:1.2.3), i jeszcze ἵνα ἡ χαρὰ ἡμῶν ᾖ πεπληρωμένη, aby radość nasza była pełna (1 J 1:4). Czy chodzi o to, że Apostołowie widzieli i słyszeli Jezusa, kiedy żył na ziemi (czyli czynność dokonana w przeszłości), i ciągle Go widzą i słyszą (skutek teraźniejszy)? Mają mistyczne wizje? Słyszą głosy? Być może, nic o tym nie wiemy. A radość: ma się zacząć, stać pełna i taką pozostać? To już bardziej. Trwały stan. Wciąż trwamy przy Jezusie, wciąż trwamy przy tym – i w tym – co słyszeliśmy i widzieliśmy za Jego ziemskiego życia i po Zmartwychwstaniu, kiedy się ukazywał i pouczał o królestwie Bożym (cf. Dz 1:3). To trwa, i to bardzo intensywnie, w nas. Nie możemy o tym zapomnieć, nie może się to skończyć, Jego obecność wciąż jest przy nas, pisze św. Jan. Tym samym Apostołowie nie są od nas szczęśliwsi – pomijając fakt, że szczęśliwi są już na wieki w niebie – bo widzieli Jezusa za Jego życia. My też możemy trwać – to właśnie trwanie wyraża perfectum – w Jego obecności. Czasami mówią o tym kaznodzieje: Nie jesteśmy mniej szczęśliwi od Apostołów, mamy Jezusa w Eucharystii i w Piśmie. To może brzmieć banalnie i słodko-pobożnie... Ale obecność Jezusa trwa, On ciągle jest, i my możemy też przy Nim trwać, tak jak Apostołowie po Jego odejściu do nieba. Zawsze, nie tylko od czasu do czasu. Pełna radość ma trwać, ma być trwałym stanem, a nie czymś, co czasami jest, a czasami nie. Nie chodzi przecież o uczucia, ale o to, co się dzieje w głębi serca. Trudno to wytłumaczyć, mistykom pewnie łatwiej, i wcale nie z powodu wizji, ale dzięki obecności Boga w samej głębi ich istoty, która jest, nawet wtedy, kiedy na powierzchni szaleje burza.

Nie ma nikogo poza Mną, Ja jestem JHWH i nie ma innego. Ja tworzę światło i Ja stwarzam ciemności, Ja sprawiam pomyślność i Ja stwarzam nieszczęście. Ja, JHWH, robię to wszystko. (Iz 45:6-7). Dzisiejsza lekcja kończy się na wersie szóstym, ale myślę, że wers siódmy (Ja tworzę światło etc.) ją dopełnia tym niesamowitym, przejmującym dreszczem, obrazem, który sięga w jakiś pierwotny stan, właśnie poza czasem, w wieczność Boską. Jest taki wiersz Mertona o Zejściu do Otchłani, w miejsce, gdzie wszystko powstaje. Głębiny samego Boga, który wszystko przenika, nawet Otchłań, i wszystko może. I to, co przy tej myśli czujemy, to bojaźń Boża.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz