Na szczęście nie odwiedza nas już ciotka Ziuta, znana w rodzinie pod pseudonimem 'bo-ci-przyrżnę' (drugi pseudonim rymuje się częściowo z jej imieniem, a, że tak powiem, geograficznie, jest w okolicach pseudonimu pierwszego). Kobieta owa, powinowata ze strony matki, śmierdzi papierosami z odległości przynajmniej pół kilometra, i nawet nie przyjdzie jej do głowy zapytać gospodarzy, czy wolno zapalić. Iluż to biernych palaczy przez nią skończyło lub skończy na oddziałach onkologicznych... Poglądy owej ciotki, jak też znacznej części jej rodziny, (nie) zasługują na uwagę; dotyczą dzietności księży i wysokości opłat za chrzciny, pogrzeby i śluby. Rzecz, której nie rozumiem: jeśli jest się, w praktyce, niewierzącym, to po co urządzać kościelny ślub czy pogrzeb, posyłać dzieci na religię, etc.? Oskarżać kler o zakłamanie, a samemu żyć w zakłamaniu?
Ale nie będę pisał o tak ponurych, ciotko-ziutowych sprawach. (To znaczy, już napisałem, wyrażając świąteczną radość, ale nie będę tematu dalej ciągnął.) Przychodzą do nas inne ciotki i jeden wuj (inni wujowie są w stanie wiekuistego spoczynku). Bardzo mili, chociaż może nieco zbyt rozpolitykowani. Phoebe zdecydowanie gości nie lubi, i daje temu wyraz, z wdzięcznym uporem przeszkadzając w nakrywaniu do stołu: skoki z wersalki na stół, powodujące ściąganie obrusu, spacerowanie między talerzami i zaczepianie Huana, aby spróbował wspiąć się na stół i, ewentualnie, coś z niego ściągnął. Huan z kolei ma do gości stosunek ambiwalentny, zupełnie jak zięć do teściowej, która zginęła w wypadku, prowadząc jego nowy samochód. Jednych gości lubi, innych nie. Albo się łasi, albo pokazuje zęby. Wczoraj w końcu dał się jednak obłaskawić swoimi przysmakami, i po prostu zasiadł z gośćmi przy stole, na środku wersalki (do której stół był przysunięty, z racji kłopotów z krzesłami). Leżał, siedział, kładł się na plecach, prosił, jadł... Co jakiś czas tylko wstawał, aby napić się wody. Owszem, powarkiwał, ale tylko wtedy, kiedy ktoś chciał od stołu wstać: jak jemy, to jemy, nie zostawia się jedzenia. Rezultat jest taki, że po Wigilii i świątecznym jedzeniu potrzeba będzie tygodnia, aby go na nowo nauczyć, kto tu rządzi. Póki co, Huan za wszelką cenę stara się decydować o trasie spaceru: przecież wszyscy się mną tak zachwycali, muszę zatem być środkiem świata... Phoebe z kolei spędziła dzień w pokoju, na moim szaliku, raz tylko wyszła, dumnie przespacerowała się przed wszystkimi, zjadła swoje jedzenie, i poszła. Bogu dzięki, że jej nikt nie dokarmiał. Przy jej apetycie...
Bardzo ciekawy wpis. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń