To były pierwsze słowa, jakie przyszły mi na myśl, kiedy, tydzień temu, zacząłem się podnosić z ziemi (a właściwie z bruku, chociem nie ideał), a prawa ręka, czy właściwie rękaw bluzy, wisiał mi zupełnie jak u Meryl Streep w Ze śmiercią jej do twarzy; do tego wystawał z niego kawałek kości. (Tak w ogóle, to nie przepadam za panią Streep, przereklamowana.) Przewróciły mnie dwa ogromne psy, krewniacy Cerbera, Garmra etc. Dwa złamania otwarte, jedno zamknięte. Nie byłem dzielny w szpitalu, chociaż lekarze i pielęgniarki mówili co innego. Wczoraj wróciłem do domu. Jestem wdzięczny Bogu, że wypadek miał miejsce w dniu jedności z Kościołami Bliskiego Wschodu. (Wpis o św. Janie zrobiłem wcześniej, zaprogramowany.) Jestem wdzięczny wszystkim lekarzom, pielęgniarkom i salowym za ich wielkie serce, dobroć i życzliwość.
A teraz polecam się gorliwie modlitwie chwalebnej Maryi, Matki Boga, Uzdrowicielki chorych grzeszników, i św. Teresy od Jezusa, która wie dobrze, co to jest złamanie ręki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz