Bardzo rzadko, ale jednak czasami się zdarza, że klasztor na Służewie jest rano zamknięty i nie można wejść nawet do przedsionka przed furtą. Tak było i tym razem. Przyjechałem nieco wcześniej, poszedłem do kościoła, a stamtąd, gdy zbliżała się już pora zajęć, ku klasztornej furcie. Niestety, było zamknięte. Poczekałem kilka minut, zastanawiając się przy tym, co zrobić. Można użyć komórki. Zadzwoniłem kolejno do trzech dominikanów, których numery znam. Pierwszy nie odbiera, drugi poza zasięgiem, trzeci odebrał, ale był daleko poza Warszawą, więc pomóc nie mógł. Zacząłem krążyć między furtą a wejściem do sali o. Woronieckiego, zastanawiając się, co zrobić. I nagle spojrzałem na drzwi do kuchni, w suterenie. Może tamtędy uda się wejść, pomyślałem. Rozejrzałem się na boki, czy nikt nie patrzy (nie wiem, dlaczego, ale poczułem się w tym momencie jak Hiacynta Bucket) i zszedłem w dół, do drzwi kuchennych. Otwarte. Wszedłem, sprawdzam kolejne drzwi – otwarte. Wszedłem do środka i znalazłem się w korytarzu przy refektarzu. I stały się wtedy dwie rzeczy. Po pierwsze, straciłem orientację, nie byłem pewien, w którą stronę idąc dojdę do drzwi koło furty. Po drugie, w półmroku refektarza mignęło coś białego. Pewnie któryś z ojców, pomyślałem. Mając nadzieję, że mnie nie zauważono, postanowiłem, że pójdę w lewo, a jeśli nie dojdę w okolice furty, to wrócę i pójdę w prawo. Niestety, w tej samej chwili to coś białego mignęło przed mną i zapytało: W czym mogę pomóc? Przyłapano mnie na włamaniu przez-refektarz-do-nowicjatu. Ale, co było jeszcze gorsze, to białe coś to był jeden z moich dawnych (sprzed lat ośmiu?) uczniów, z czasów, kiedy w Warszawie dominikanie uczyli się jeszcze greki. A co było najgorsze, zupełnie mnie nie poznał (chociaż nic w tym dziwnego, ostatnio coraz bardziej podziwiam tych, którzy mnie jeszcze potrafią rozpoznać), a ja poczułem się strasznie stremowany. Próbowałem coś wybąkać (jakie nieprzyjemne słowo), i przez moment miałem zamiar powiedzieć, że ja tu w nowicjacie uczę greki, ale, na szczęście, przypomniałem sobie, że nie greki, ale łaciny. Próbuję zatem jednym tchem powiedzieć, że ja tu uczę, że zamknięte, że muszę na zajęcia, że się zgubiłem i nie wiem, w którą stronę do furty. W obie można dojść do furty, usłyszałem. Zacząłem tłumaczyć, że ja chcę do tej strony ze schodami, bo z drugiej chyba idzie się przez klauzurę. To na prawo, powiedział dawny uczeń, więc nie zastanawiając się nad podziękowaniami lub dalszymi tłumaczeniami pomknąłem ku drzwiom. I znowu czułem się jak Hiacynta Bucket, w odcinku, w którym musiała przemknąć się przez kilka ogródków, aby tylko Elżbieta nie zorientowała się, w jakiej dzielnicy mieszka Stokrota. Było to nawet, na swój sposób, ekscytujące.
Samo uczenie niemal zawsze przynosi różne radości. Często jest to humor sytuacyjny, pojawiający się przy jakimś słowie lub tłumaczeniu, budzącym rozmaite skojarzenia, jak np. paw Junony był święty. Czasami dowiaduję się nowych rzeczy, np. doskonałym, a nieznanym mi odpowiednikiem łacińskiego sus Minervam docet okazuje się być uczył Marcina Marcina, a sam głupi jak świnia. Albo dochodzimy do wniosku, że Dzeusa przed narodzinami Ateny bolała głowa, gdyż słuchał metalu (Atena przecież w pełnej zbroi wyskoczyła z głowy ojca).
Jak mi się jeszcze coś śmiesznego przypomni, to przyjdę i państwu opowiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz