Przypominając sobie dawny angielski serial Robin Hood (ten z muzyką Clannadu), przypomniałem sobie nauczyciela z liceum, doktora Tomasza Kowalczuka. Pisałem już kilka razy o jednym z moich uniwersyteckich wykładowców, doktorze Jerzy Mańkowskim, któremu bardzo dużo zawdzięczam z greki i z greckiej literatury, a nie pisałem o panu Kowalczuku, któremu równie wiele zawdzięczam, zatem piszę teraz, dla równowagi.
Uczył nas literatury – tak należy to ująć, bo nazwanie go polonistą byłoby uwłaczające i pomniejszające jego wiedzę i nauczanie. Nie uczył nas przez cztery lata, przyszedł chyba w połowie drugiej klasy, kiedy poprzednia nauczycielka (nazywana Tą-która-obciąga-sweterki) odpłynęła na urlop macierzyński, a jego przyjście było jedną z najlepszych rzeczy, jakie mogły spotkać naszą klasę. Owszem, uczyliśmy się głównie literatury polskiej, ale w szerszym ujęciu, na tle literatury europejskiej. (Na łacinie mieliśmy historię literatury rzymskiej, a na polskim światowej i polskiej: to były czasy!) To właściwie dzięki tym lekcjom poznawaliśmy różnice między egotyzmem a egoizmem, romantyzmem a romantycznością etc. To na lekcjach z panem Kowalczukiem, który miał też fakultet z filozofii, rozmawialiśmy o Kierkegaardzie czy Jungu. Od niego dowiedziałem się, kim byli poeci metafizyczni. W czwartej klasie, jako przygotowanie do matury, prowadził dodatkowe zajęcia (dla chętnych; jakże inaczej, niż koszmarna pani H., matematyczka z podstawówki, o której już kiedyś pisałem!), które właściwie były lekcjami o ludzkiej kulturze, literaturze i filozofii, wszystko zręcznie podane i wyjaśnione. Podał nam sposób podejścia do każdej epoki literackiej: otóż trzeba sobie zadać trzy pytania, które epokę określają i pozwalają zrozumieć. Trzeba zapytać, jaki stosunek miał człowiek w danej epoce do: samego siebie; Boga; świata. W maturalnej chyba klasie
dał nam też listę różnych dzieł literatury światowej, od Platona po
Eco, trzeba sobie było wybrać trzy pozycje i napisać z nich,
samodzielnie, wypracowania.
Osobiście cieszę i z tego, że pan Kowalczuk nie zagłębiał się zbytnio w Oświecenie i pozytywizm, epoki nudne i duszne. Owszem, robiliśmy, co trzeba było (Oświecenie tylko w powtórzeniu, bo zdążyła je z nami omówić Ta-co-obciąga-sweterki).
Pamiętam jego zdjęcie z naszej studniówki: ktoś uchwycił go, jak stał przy stoliku z półmiskiem kanapek w ręku. Daliśmy mu to zdjęcie w prezencie, z napisanym z tyłu cytatem z Mrożka: W tym kraju każdy kelner jest filozofem, a filozof kelnerem. Pamiętam też, jak przy klasowym opłatku, w klasie chyba trzeciej, życzył mi ciągłego tworzenia neologizmów.
Tak, bardzo dużo mu zawdzięczam w kwestii znajomości i rozumienia literatury. Po liceum spotkałem go jeszcze dwa razy. Koło biura Rzecznika Praw Obywatelskich w pewien czwartek, gdy byłem studentem piątego roku filologii klasycznej, i kilka lat później, kiedy pracowałem na uniwersytecie, na jakichś wyborach Wydziału Polonistyki (filologia klasyczna w Warszawie podlegała polonistyce od czasów prof. Kumanieckiego, nie wiem, dlaczego tak było).
A co ma z panem Kowalczukiem wspólnego Robin Hood? Otóż wyjaśniał nam na przykładzie tego serialu, co to jest romantyczność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz