Kiedy rozmawiam z karmelitankami lub franciszkankami, mówią o sobie całkiem prosto i zwyczajnie: Dałam tę książkę siostrze Teresie, bo jej potrzebowała. Spytaj siostry Katarzyny. Siostra Marta się tym zajmuje. Całkiem naturalne wypowiedzi. Nawet jeśli nie znam, a często przecież nie znam, owej Teresy, Katarzyny czy Marty.
Dominikanie są zupełnie inni. Boją się imion. Jeden brat mi napisał, że... Dostałem tę książkę od jednego brata. Zapytam jednego z braci, on będzie wiedział. A przecież tutaj bardzo często ja też znam owego 'jednego brata', bo go uczyłem! Ostatnio nawet, po śmierci Antoniego, mówili do mnie: Szkoda brata... Dlaczego nie Szkoda Antka, czy może nawet Szkoda chłopaka, tak po prostu, naturalnie? Według mnie to skutki jakiejś indoktrynacji formacyjnej. Owszem, rozumiem, ja jestem, mimo wszystko, mimo tylu lat wpychania do głów greki i łaciny, jestem ciągle kimś z zewnątrz, spoza Zakonu, kimś, jakby nie było, obcym. Spoza rodziny... Taka moja mojra. Ale przecież dla sióstr, o których wyżej pisałem, tym bardziej jestem 'spoza'!
Kiedyś w klasztorach wszystko było wspólne, nie używało się zaimka 'mój'. Wszystko było nasze, czasami aż do granic absurdu, kiedy siostra mówiła Nasze zęby nas bolą. Nasza cela, nasz klasztor, nasza książka, bo przecież wszystko było wspólne, jak za czasów Apostołów, przynajmniej nominalnie.
Dominikańska praktyka unikania imion trochę przypomina działania ochronne lekarzy: kiedy poskarżę się mojej lekarce na innego lekarza, nabiera wody w usta, nic nie skomentuje. Nie wypada, nie wolno kolegi po fachu przed pacjentem, który jest 'spoza', o, jakże spoza!, deprecjonować. Solidarność zawodowa ochronna. Zawsze mnie to denerwowało, bo przecież nie polecę do lekarza, żeby mu powiedzieć, że inny lekarz go skrytykował...
A zanim ktoś to napisze: nie sądzę, aby dominikanie unikali imion z obawy przed władzą, jaką daje znajomość imienia. Za młodzi są na to, ledwie 800 lat mają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz