O pewnej zmarłej osobie mówią w samych superlatywach. Podkreślają, że nigdy nie myślała i nie mówiła o sobie. Wspominają, że ostatnią chorobę znosiła spokojnie i całkowicie świadomie, z opanowaniem.
To nie jest cała prawda, to jest, za ks. Tischnerem rzec można, gówno prawda.
Znałem dobrze tę osobę. Często ją odwiedzałem w ostatniej chorobie. Owszem, osoba ta chętnie i dużo pomagała ludziom, ale też równie chętnie i równie dużo opowiadała z zachwytem o sobie. A kiedy ją odwiedzałem w ostatnich miesiącach jej życia, płakała, żeby jej nie zostawiać samej — i odwiedziny z godziny zmieniały się w trzy. I chociaż za życia mówiła, że nie boi się śmierci (doprawdy, żeby tak mówić, trzeba być albo bardzo świętym, albo bardzo głupim), bo to będzie spotkanie z Bogiem, to w tygodniach przed śmiercią mówiła, że nie chce umierać. A jednocześnie — paradoksalnie! — straciła wszelkie zainteresowanie wszystkim. Poza sobą, rzecz jasna. Mówiła o sobie więcej niż kiedykolwiek.
Może przy innych tego wszystkiego, w czasie choroby, nie mówiła, nie wiem. Wiedziała, że mam szczególne doświadczenia ze śmiercią, i może myślała, że potrafię jej stan zrozumieć... Może dlatego słyszałem to wszystko...
Pośmiertne wybielanie, hagiograficzne wręcz, jest bardzo niesmaczne. Jest grzechem przeciwko prawdzie.
Na moim grobie napiszą: Don't believe everything you've heard about me. The truth is much worse.
Za życia mówiła, że nie boi się śmierci. Za Schopenhauerem można powiedzieć gut gesagt. Na moim niechaj napiszą: Don't believe everything you've heard from me. The Truth is elsewhere.
OdpowiedzUsuń