Zrobiłem to, co powinienem był zrobić
już dawno temu: zacząłem chodzić do kościoła innego niż ten
najbliższy. Chodziłem do niego przez ostatnie trzy lata, najpierw
dlatego, że najbliżej, a ja z ręką na temblaku nie mogłem
założyć normalnie kurtki, więc zimą nie marzło się zbytnio. (I
kto to pisze!) Potem z przyzwyczajenia, albo z
inercji, albo z jednego i drugiego (czyż nie są sobie bliskie?).
Wkurzało mnie podejście do liturgii, wkurzało mnie
sprawowanie liturgii, i śpiewy organistki, i wycie celebransa, i
kazania, itp., itd., pisałem o tym wiele razy. Wreszcie się zebrałem i poszedłem gdzie
indziej, kilka tygodni temu. Śpiewy OK, jeden z księży ma trochę niemikrofonowy głos, brzmi zbyt głośno, ale da się znieść. Na kielichu welon –
wprawdzie nie zawsze, widać zależy od upodobań celebransa. (Kielichy, nota bene, piękne.) Kazania
OK. Msza zaczynana nie z ambonki, ale od ołtarza – yes! Ornaty
całkiem w porządku. Widać, że dbają o liturgię, prostą i
godną. Ale nic nie jest doskonałe pod Księżycem, jak łatwo o tym
zapominamy... Wczoraj celebrans odczytał głośno modlitwę kapłana
– apologię – przed Komunią (Panie Jezu Chryste, Ty z woli Ojca,
etc.), przeznaczoną do cichego odmawiania, i to odmówił ją
zmieniając liczbę na mnogą – już nie wybaw mnie, ale wybaw nas,
etc. Zgrzyt. Rozumiem, że zrobił to z myślą o dobru, o korzyści duchowej, wiernych, ale jednak zgrzyt.
O Lómendilu, pamiętaj, pod Wyspą Tiliona nic
nie jest doskonałe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz