Obejrzałem Czarownice z Salem Arthura Millera. Nie sztukę, ale film, do którego Miller napisał scenariusz, w oparciu o swoją sztukę. Jest to opowieść o słynnych procesach czarownic, czy właściwie domniemanych czarownic, jakie miały miejsce w 1692-93 w purytańskich osadach w Massachusetts.
Sztuka jest przerażająca. Pokazuje, jak ciemne, niegodziwe i okrutne potrafią być ludzkie dusze – a właściwie, jak potrafią być
bezduszne. Jak straszliwa histeria potrafi opętać całą społeczność i doprowadzić do śmierci wielu osób. Jak łatwo ludźmi manipulować dla osiągnięcia własnych celów. Jaką potężną bronią jest chciwość i zawiść.
Oczywiście, wiadomo, że Miller napisał tę sztukę jako swój protest przeciw działalności senatora McCarthy'ego, i można ją traktować, jeśli ktoś chce, czysto politycznie. Ale mechanizmy w niej ukazane sięgają, moim zdaniem, daleko poza politykę, i wnikają głęboko w ludzkie życie. Czy jesteśmy w stanie odpowiedzieć z całą pewnością, co działo się w Salem w 1692, czy naprawdę były tam czarownice służące diabłu? Nie wiem, teorii jest wiele. Po obejrzeniu Czarownic z Salem trudno jednak nie pomyśleć, że diabeł działał tam bardziej poprzez ludzką chciwość, nienawiść, zazdrość niż przez jakieś wiedźmy.
Nawiasem mówiąc, „dzięki” McCarthy'emu i jego „polowaniom na (czerwone) czarownice” warszawska anglistyka zyskała tak wybitną uczoną jak prof. Margaret Schlauch.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz